Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mutanty.

Nawet nie mutanty. Wielkie, pieprzone, skisłozielone Supermutanty. Dokładnie takie same, jak ten, którego widziałem w jaskini Szpona Śmierci. Jeżeli ci kolesie ważyli po czterysta funtów i mieli prawie trzy metry wzrostu , to lepiej będzie zejść z widoku i czym prędzej znaleźć jakąś kryjówkę. Taktyczny punkt, dający nie tylko przewagę, ale również sposobność rozeznania się w sytuacji.

Zagwizdałem cicho na Ochłapa, węszącego z lubieżną fascynacją przemieszaną z bezbrzeżnym strachem, wokół rozrzuconych niedbale i bezładnie szczątków istot, którym w tym świecie nie poszczęściło się w najgorszym z możliwych scenariuszy. Leżące wokół studzienki ściekowej fragmenty ciał, musiały należeć do co najmniej siedmiu ghuli. Jeszcze przez kilkaset jardów trzymaliśmy się ulicy (aczkolwiek podążaliśmy nieco bliżej ścian walących się budynków).

Resztek po „ludności” Bakersfield przybywało. Przyznam, iż nawet jak na moje doświadczenia i charakter, zaczęło mi się robić w pewnym momencie niedobrze. Wielcy, zieloni kolesie porozrywali tych nieszczęśników na strzępy i wydawało się, iż użyli do tego własnej siły mięśni i rąk.

Boże…

Wtedy ich zobaczyliśmy.

97

- Ochłap? Co się stało?

Ochłap stał napięty niczym cięciwa długiego, refleksyjnego łuku. Po raz pierwszy od wizyty w Nekropolis, jego grzbiet upodobnił się do grzbietu Stegozaura. Pysk próbował instynktownie warknąć, lecz jakaś cześć zdrowego psiego rozsądku nakazywała mu absolutne milczenie. Ochłap obnażył groźnie połyskujące w świetle wczesnego przedpołudnia kły i mierząc wzrokiem w rozpościerającą się przed nimi ulicę, trwał w bezruchu. Ogon natomiast bezwzględnie wskazywał kierunek odwrotu.

Blaine przykucnął poprawiając uścisk na Pogromcy Arbuzów. Przyłożył lunetę karabinu do prawego oka. Zamknął lewe i marszcząc się na całej twarzy, spojrzał w stronę, z którego wedle Ochłapa nadciągało niebezpieczeństwo.

- Supermutanci – szepnął. – Oddział. Trzech.

Ochłap kłapnął bezdźwięcznie pyskiem.

- Chodź, jeszcze nas nie zauważyli! Schowamy się w tym budynku po lewej.

Blaine i Ochłap najciszej jak potrafili, ruszyli trzymając się gruntu w stronę zupełnie pozbawionej fasady, trzypiętrowej kamienicy czynszowej. Wnętrzne można było podziwiać do woli, ale poza resztkami schodów i stertami gruzów, nie było tam już niczego interesującego.

Człowiek i pies schronili się za jednym z rogów ściany prowadzącej na klatkę schodową. Trzyosobowy oddział Supermutantów przetaczał się ślimaczym tempem przez środek ulicy.

- Mówię ci, Barry, mnie to nudzi!

- Ty głupi jesteś, to się nudzisz zawsze! Patrole, patrole i patrole! Zabić coś, rozerwać i zjeść. Wtedy Barry się nie nudzić!

- Się wie! Barry lubić mięsko i strach swoich ofiar. Barry wtedy prawdziwy super mutant!

- Zamknąć się, kurwa! Harry kazał przeczesać miasto. Nie gadać! Przeczesywać! – krzyknął idący nieco z przodu Sally, który wyglądał na kogoś pokroju dowódcy wypadu.

- Ale Harry nic nie mówić, że nie wolno gadać. Jak Harry nie bronić, to ja i Garry móc gadać, nie, Sally?

Blaine Kelly obserwował monumentalne góry mięcha poruszające się niczym grasujące niegdyś po Wielkich Równinach bizony.

- Eee… - zamyślił się Sally. – Chyba… chyba nie.

Luneta karabinu snajperskiego DKS-501 zapewniała powiększenie umożliwiające precyzyjną lokalizację celu nawet z odległości do trzech kilometrów. Przy odpowiednim wietrze, oświetleniu i odsłonięciu delikwenta, snajper był w stanie policzyć kwitnące na jego nosie wągry.

Barry, Garry i Sally znajdowali się natomiast w odległości nie większej niż osiemdziesiąt jardów[2]. Blaine był w stanie wyciągnąć dalece idące, pragmatyczne wnioski dotyczące ich wyglądu i usposobienia.

- Boże, ale są wielcy…

Jego głos był cichy, przepełniony jakąś wewnętrzną pokorą. Nie ulegało żadnej wątpliwości, iż Barry, Garry i Sally bardziej przypominali pancerne czołgi, niż ludzi, którymi niegdyś byli. Nie ulegało również wątpliwości, iż byli głupi jak ścięte pnie amerykańskich wiązów. Mimo to oceniający świat pod kątem gabarytów, pień mózgu Blaina, wysłał już sygnał do świadomej części jego umysłu, iż odpowiednia dawka hormonów strachu, została właśnie wypuszczona na wycieczkę krajoznawczą po całym organizmie Kelly’ego.

Ochłap cichutko zaskomlał.

Jeden z Supermutantów zatrzymał się i rozglądając ślamazarnie na boki, uniósł łeb węsząc przy tym rozdymanymi przy każdym wciągnięciu powietrza nozdrzami.

Dwaj następni również się zatrzymali.

- Ty, Garry? Co jest? Puściłeś bąka?

Garry nie odpowiadał. Węszył dalej rozglądając się po otaczających ich resztkach budynków i gruzowiskach. Najwyraźniej jego inteligencja pozwala na oddawania się jednej czynności na raz. Kiedy przestał pracować nosem, odparł:

- Nieeee… coś słyszałem. Znaczy się, ten, myślałem, że słyszę.

Barry i Sally wybuchli gromkim śmiechem, a należy zauważyć, iż śmiech mieli równie donośny, co sposób rozmowy; bardziej przypominający krzyk pomiędzy znajdującymi się po dwóch stronach boiska piłkarskiego bramkarzami.

Blaine ze srogą miną spoglądał groźnie na Ochłapa.

- Cha, cha, cha! Barry, słyszałeś? Garry myślał!

- Cha, cha, cha, cha, cha!

- Te… - wyraźna, malująca się w lunecie Pogromcy Arbuzów twarz Garry’ego sugerowała, iż Garry z zaistniałej sytuacji rozumiał mniej więcej tyle, co morska małża z konstrukcji napędu jonowego do promów międzygwiezdnych. – Czego się śmiać? Garry słyszeć! Ja słyszałem! Głos, był głos!

- Ta, Garry. Głos mojego bąka. Całe Nekropolis wyleci w powietrze i się zawali, kiedy ja będę puszczał WIATRA!

Jak gdyby dla potwierdzenia własnej wiarygodności, Sally przykucnął lekko, nadął się w sobie i zatrąbił na swoim przerdzewiałym puzonie.

Boże, cóż to był za puzon! Sam jeden mógłby powalić mury Jerycha.

Ochłap złożył po sobie uszy. Blaine zmarszczył się, ale bynajmniej nie na myśl o zielonym odorze panoszącym się teraz pośrodku ulicy. Garry, Barry i Sally leżeli natomiast trzymając się za brzuchy i kwiczeli ze śmiechu.

Boże, Blaine! Może i ci kolesie mogliby własnoręcznie wyłamać grodzie z Krypty, ale na Boga, to imbecyle! Skończone, kurwa, głąby!

Gorzej, pomyślał Kelly. Ci prawie, że trzy metrowi, ważący czterysta funtów kolesie mieli mózgi wielkości piłeczek tenisowych, a ich sposób postrzegania świata przypominał ten, którym kieruje się pięcioletnie dziecko z zespołem cofniętego rozwoju kory. Jednocześnie, byli silni jak Behemoty i wielcy jak Lewiatany. Tworzyli jakiś zorganizowany oddział, grupę, armię, czy cokolwiek innego. Ten z jaskini Szpona Śmierci wspominał o jakimś Mistrzu. Jeżeli był jeden Super-Supermutant, przewodzący całej tej intelektualnie równej trylobitom ciżbie, to z całą pewnością musiał mieć na tyle rozumu, by stanowić poważne zagrożenie. Poza tym, tamci gadający na holodysku, wcale nie sprawiali wrażenia aż tak niedorozwiniętych.

Być może nie wszyscy są tak samo stuknięci? Pewnie pośród nich są dowódcy, lepiej przystosowani, no i znacznie inteligentniejsi, niż ci. Harold, pomimo, że był ghulem, zmutował, ale wcale nie sprawiał wrażenia niedorozwoja.

Nie, to prawda. Za to tarzająca się po ulicy, dmąca w puzony trójka, niewątpliwie już tak.

Blaine przybliżył się do lunety Pogromcy Arbuzów.

Garry, Barry i Sally byli potężnymi taranami. Nosili jakieś szarobure, brązowe spodnie przypominające zerwane naprędce szmaty, którymi owinęli sobie nogi. Ich oddające potężny zarys każdego z mięśni korpusy i klatki piersiowe były odsłonięte. Garry i Barry mieli na ramionach naramienniki, wyglądające na fragmenty jakiś stalowych pancerzy. Sally, dowódca, okrywał się natomiast czarnym, przypominającym tworzywo kevlarowe kombinezonem. Jako jedyny miał na barkach dwa płaskie, podobne do tac insygnia. Głowy całej trójki pozostawały nieosłonięte. Byli pozbawieni włosów. Czaszki mieli okrągławe, zaś mordy szpetne i naszpikowane wyglądającymi na ostre zębami. Naturalnie każdy jeden był zielony, ale nie w taki przyjemny, miły dla oka sposób, co wczesnowiosenna trawka.

77
{"b":"571199","o":1}