Nieszczęsny Kevin nie był w stanie zareagować na pędzący w jego kierunku, rozjuszony taran z dwiema głowami. Nieszczęsnym zrządzeniem losu napinał się właśnie i nadymał próbując wyrzucić z siebie całą zalegającą mu w jelitach płynną konsystencję wczorajszej uczty.
Kevin był pierwszą ofiarą na obecnej trasie Hub – Nekropolis. Po tym wszystkim udało się jakoś zapanować nad braminami, ale atmosfera pozostała napięta i niespokojna. Raz po raz któreś z kół grzęzło w piachu, a ludzie zaczynali narzekać na lejący się z nieba skwar. Pośród piętrzących się wokół – podobnych do krajobrazu z Diuny – wydm, dawało się zauważyć pierwsze, majaczące na tle rozpalonego powietrza postaci.
Blaine Kelly nabrał podejrzeń, iż są to patrolujący okolicę mieszkańcy Miasta Umarłych.
Wieczorem świat spowił mrok, a wraz z nim pojawiły się ciemne, burzowe chmury. Około północy zaczęło siąpić, a kwadrans później ulewa rozszalała się na dobre. Blaine spoglądał z niedowierzaniem na mapę swojego PipBoy’a 2000. Wedle szacunkowych wyliczeń trasy, jutro w okolicach południa powinni dotrzeć do obrzeży Nekropolis.
Tymczasem byli nie dalej niż w dwóch piątych dystansu oddzielającego od siebie dwa jakże różne i osobliwe miasta.
Blaine Kelly zasypiał z sercem kołatającym mu się nerwowo w piersiach.
94
Deszcz padał przez większość nocy. Blaine przewalał się z boku na bok w swoim nieprzemakalnym śpiworze. Praktycznie wszyscy zebrani wokół siebie próbowali spać niczym ułożone równiuteńko sardynki w puszcze.
Ponad ich głowami rozwieszono brezentowe plandeki tworzące prowizoryczne wiaty. Mimo, iż woda nie dawała bezpośrednio się we znaki Blainowi, ten nie mógł spać. Kiedy jego Pipek wskazał godzinę piątą dziesięć rano, a zachmurzony, ołowiany horyzont z wolna zaczynał rozświetlać się niepewnymi promieniami wschodzącego słońca, Blaine uznał, iż musi zrobić siusiu.
Zabrał plecak z całym swoim dobytkiem, bez którego naturalnie nie ruszał się absolutnie nigdzie. Pogromca Arbuzów wisiał niczym prehistoryczny dziryt wetknięty za plecy. Chwilowa krzątanina pana zbudziła Ochłapa. Pies uznał, iż gdziekolwiek pan-tam-i-on i razem udali się za wydmę odcedzić kartofelki.
Kiedy Blaine kończył wypuszczać z siebie ostatnie złociste kropelki, ujął ptaka zdecydowanym ruchem dłoni i potrząsnął nim kilkukrotnie w górę i w dół nie łudząc się, że uda mu się pozbyć wszystkich resztek moczu.
Zawsze, niezależnie od tego ile raz machałby swoim poskramiaczem i jakich wyrafinowanych techniki by nie stosował, kilka kropel spadało prosto do majtek. Blaine, jak na faceta, którego poziom testosteronu wahał się z reguły w tych górnych granicach, miał poważny problem z ostrym, wykręcającym niekiedy zapachem noszonej przez niego bielizny.
Kiedy usłyszał pierwsze strzały, po których nastąpiła seria krzyków, buczenia dwugłowych krów i jakiegoś przerażającego, zespalającego szpik kostny w krzepnące szkło, wrzasku i ryku, zapomniał o swoich bieżących problemach i instynktownie rzucił się na ziemię zalegając za wydmą.
Ochłap trwał obok. Jego sierść była zjeżona, a pies ukradkowo próbował podczołgać się w górę piaskowego wzniesienia i wyściubić koniuszek nosa tak, by ujrzeć, co właściwie dzieje się w stanowiącej obozowisko Karmazynowej Karawany dolince.
Blaine bardzo dobrze wiedział, co takiego się tam wyrabia. Wiedział również, że jedyną szansą na przetrwanie jest siedzenie na dupie i czekanie, aż cała sprawa przycichnie. Złapał podczołgującego się w górę Ochłapa za koniec ogona i zamaszystym ruchem lewej ręki ściągnął psa w dół.
Potem obaj czekali, aż krzyki, lament i błagalne jęki mordowanych ludzi i krów przeminą. Zielone ghule z Bakersfield jeszcze przez dłuższy czas po dokonanej masakrze myszkowały pomiędzy ekwipunkiem zabitych, a wypełnionymi po brzegi towarami krowimi zaprzęgami.
Dokładnie o godzinie szóstej czterdzieści cztery, Blaine i Ochłap wypełzli zza wydmy. Oczom ich ukazało się istne pobojowisko.
Byli jedynymi istotami, które przeżyły poranny najazd szabrowników. Blaine położył dłoń na psim karku. Ochłap zaskomlał i po krótkiej zadumie, obaj udali się na wschód (zbaczając tylko leciutko na północ). Obaj nie mogli również opędzić się od myśli, iż ślady butów pośród rozpościerającej się masakry Karmazynowej Karawany były nieco zbyt duże, jak na odciski porośniętych zielonym szlamem ghouli.
Nekropolis, Miasto Umarłych, miało niebawem stać się Miastem Wymarłych.
Rozdział 9
Nekropolis
95
Dzień 43
Jeden dzień sprawnego marszu i obaj z Ochłapem nieco ochłonęliśmy. Pogoda sprzyjała wystudzeniu. Gęste, gołębiowoszare chmury wisiały nad naszymi głowami, lecz z żadnej z nich nie spadła ani kropla deszczu.
Było chłodno. Chłodno i rześko. Ochłap praktycznie nie wywieszał jęzora, a ja opatulałem się niekiedy postawionym na sztorc kołnierzem mojej czarnej skóry w stylu Mela Kaminsky’ego.
Nad ranem dnia czterdziestego trzeciego dotarliśmy do niewielkiego mostu otoczonego z jednej strony drewnianą balustradą. Asfaltowa nawierzchnia nosiła ślady tragicznych zniszczeń, zaś prowadząca po łuku droga niknęła gdzieś pośród zdruzgotanych szkieletów tworzących niegdyś Bakersfield budynków.
Zbliżaliśmy się do ciemnego, rozkładającego się miejsca. Miejsca, gdzie wszelkie oznaki życia były czczą nadzieją, zaś wszędzie wokół roznosił się trupi zapach gnijącej śmierci.
Ochłap spuścił po sobie uszy i podkulił ogon. Minę miał nietęgą, a ja po raz pierwszy od kiedy poczęstował em psa jaszczurką w Złomowie, widziałem, iż boi się chyba nawet bardziej niż ja.
Mimo to nie mieliśmy wyboru. Wedle zapisków od pani Stapleton, oraz zapewnionych przez Wodnych Kupców informacji, gdzieś pod tym dogorywającym truchłem dawnego Bakersfield kryła się Krypta 12. Zaś Krypta 12 dysonowała funkcjonującym hydroprocesorem, połączonym z systemem ścieków i wodociągów miasta. Jeśli to był kres mojej tułaczki. Kres wszelkiego zła, które mogło jeszcze spotkać mnie w świecie zewnętrzn ym, to bez dwóch zdań stanowił upiorne, groteskowe wręcz apogeum sarkazmu spowitej atomem post-apokaliptycznej rzeczywistości.
96
Zbliżając się w stronę centrum, razem z Ochłapem zachowywaliśmy nadludzką i nadpsią wręcz czujność. Mój czworonożny towarzysz zdawał się napięty do ostatniego włókna mięśniowego, niczym przewodzący polowaniu na mamuta, prehistoryczny basior. Ja trzymałem kurczowo Pogromcę Arbuzów, gotowy do strzału w obliczu najdrobniejszego nawet ruchu czy opadającego skądś z cichym łoskotem kawałka cegły.
Jednak im głębiej w Wymarłe Miasto wchodziliśmy, tym usilniej docierała do nas nie tylko wykrzywiająca nozdrza i trzewia woń śmierci, ale również głębokie przekonanie, iż Nekropolis nie jest pozbawione życia tylko w przenośni.
Nigdzie nie widzieliśmy rdzennych mieszkańców: z ielonych ghuli, które wedle słów ładnej dziewczyny z irokezem z Karmazynowej Karawany, zamieszkiwały gremialnie to miejsce, snując się po opustoszałych ze wszystkiego poza nimi ulicach.
Nie, ghule, tak jak dawna świetność Bakersfield, zniknęły. Pierwsze ciało zlokalizowaliśmy w centrum, niedaleko wielkiej hali przypominającej ratusz, bądź jakieś inne miejsce dawnych wieców i zgromadzeń wierzącej w demokrację amerykańskiej ludności.
Ciało zostało dosłownie rozszarpane na strzępy. Groteska i obrzydliwość napromieniowanych ghuli była ich immanentną cechą, lecz wypływające na wierzch wnętrzności, urwane głowy i pomiażdżone czaszki, komicznie i nienaturalnie (nawet z perspektywy post-apokaliptycznej anatomii) powykrzywiane kończyny. Ktoś dokonał tutaj takiej samej masakry, jaka spłynęła niczym seria z rozstawionych karabinów maszynowych na plaży Omaha na niczego niespodziewających się, śniących o lepszym świecie handlarzy, ochroniarzy, najemników i Bogu winne braminy z Karmazynowej Karawany…