Z wiadomych względów, po wybuchu Wielkiej Wojny, to osobliwe zjawisko nie uległo zmianie. Wszyscy mieszkańcy Bakersfield zmutowali obrastając w najlepsze dębową korą i gałązkami na głowie. Wnętrzności niektórych wyleciały na zewnątrz, a oni wciąż żyli. Nikogo specjalnie nie dziwiło, iż ludzie/ghule z takimi problemami, mieli głęboko w dupie wszelkie korzyści wynikające z aktywności sportowych.
Jednak Supermutanty zdawały się być odmiennego zdania. Spoglądając przez lunetę karabinu snajperskiego, Blaine Kelly podziwiał jak wielki, zielony skurczybyk pozbawiony zębów i o jednym wyłupionym oku, kopnął piłkę wysoko, wysoko, aż ta poleciała gdzieś w grzęzawisko walających na tyłach filtrownii śmieci.
Jakiś drugi krzyknął. Trzeci, stojący przy stercie usypanej z porozrywanych na kawałki ghuli, zanurzył swe wielkie, czerwone łapska w kupie resztek i po chwilowych, dość wnikliwych oględzinach, wyciągnął urżniętą na wysokości pierwszego kręgu szyjnego głowę byłego już obywatela Nekropolis.
Z ruchu ust tego drugiego, Blaine wyczytał: „podaj piłkę”.
- Boże – szepnął krzywiąc się z grymasem obrzydzenia na twarzy.
Ochłap zajęczał wyczuwając niepokój swojego pana.
- Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć no i ten przy kopczyku ochłapów – Blaine spojrzał przepraszająco na psa, który posyłał mu właśnie spojrzenie przypominające do złudzenia wyraz twarzy zafrasowanej sowy, która zmrużyła oczy do granic swoich możliwości. – Sorry, Ochłap, nie chciałem się urazić…
Pies jeszcze przez moment sprawiał wrażenie nadąsanego.
Blaine ponownie przyłożył oko do lunety. Spoglądał przez moment na grających w piłkę Supermutantów. Kiedy ten sam, co poprzednio, wykopał głowę ghula tam, gdzie nikomu nie chciało się po nią iść, sprawiający wrażenie dowódcy obruszył się i gestem ręki z wystawionym palcem wskazującym nakazał winowajcy przynieść piłkę.
Wielki, zielony bydlak z czarną opaską na miejscu wydłubanego oka splótł ręce na wysokości klatki piersiowej i tupnął nogą. Przypominał obrażonego na cały świat brzdąca. Blaine nie miał najmniejszych wątpliwości, iż tamten nigdy nie pójdzie.
Najwyraźniej był to pretekst, na który wszyscy czekali. Na boisku, zamiast ducha braterskiej i honorowej rywalizacji piłkarskiej, pojawiła się wrzawa, przekształcająca szybko w karczemną burdę. Sześciu Supermutantów tłukło się, każdy z każdym. Siódmy, pilnujący stosiku mięsa, nad którym gromadnie ucztowały rozbzykane muchy, skorzystał z okazji i unikając spojrzeń kolegów, porwał jedną z nóg ogryzając ją z zielono-czerwonych resztek.
- Boże, co za zwierzęta – żachnął się Blaine odkładając Pogromcę Arbuzów. – Siedmiu na zewnątrz. Pewnie jeszcze dwóch, trzech w środku. Nie będzie łatwo ich stamtąd wydobyć, Ochłapku. Musimy obmyślić jakiś plan…
Ochłap, któremu przez cały czas wyczekującej obserwacji, chciało się pierdzieć, obrócił się do góry brzuchem i wystawiając jęzor oraz wszystkie cztery łapy, rozluźnił zadek i wypuścił z siebie smrodliwą chmurę gazów.
Potem zaskomlał rozkosznie i uznał, iż może już przestać się gniewać na swojego pana.
Blaine natomiast wpatrując się w walczących ze sobą Supermutantów. Za ich plecami znajdował się prostokątny budynek z dwiema kamiennymi rzeźbami na rogach. Były to głowy o otwartych szeroko ustach i półkolistych, niknących w opasających krawędzie filarów irokezach.
- Coś mi się wydaje Ochłap, że wedle mapy tam właśnie mieści się oczyszczalnia ścieków i pompy wodne.
Pies wystawił jęzor i dyszał rozkosznie. Kelly natomiast ciągnął dalej…
- Trzeba będzie ich jakoś stamtąd wywabić. Gdybym to ja projektował Bakersfield, umieściłbym zejście do Krypty właśnie w tym budynku. Wygląda na solidny. Jako jeden z nielicznych wciąż jest w dobrym stanie. Ściany zdają się być grube. Mówię ci, Ochłapku, gdzieś tam musi być tunel do podziemi. Podziemi z czekającym na nas hydroprocesorem.
/ tylko jak tu dostać się do środka? /
- Tylko jak tu dostać się do środka? – Blaine zmarszczył czoło podpierając brodę na zwiniętej w pięść prawej dłoni. Można by ich wystrzelać, ale trzeba mieć pewność, że wszyscy wyjdą na zewnątrz…
/ ojej, jaki ten budynek za twoimi plecami jest wysoki. Jak wy budowaliście takie wieeeelkie rzeczy? /
Blaine spojrzał na swojego psa wylegującego się jak na plaży tropikalnego kurortu.
- Może byś mi pomógł i coś wymyślił? Ja się tu staram zaprowadzić nas do domu, a ty leżysz i popiardujesz – uniósł palec grożąc psu ze srogą miną. – Nie myśl nawet, że nie zauważyłem! Sam jeden mógłbyś wytruć cały garnizon.
/ Phmf! /
- Lepiej rusz tą swoją psią łepetyną i zamiast w orkiestrę dętą, pobaw się przez moment w Sherlocka Holmesa. Inaczej nie dostaniesz dzisiaj kolacji.
Blaine Kelly przypominał w tamtej chwili pastwiącego się nad swoim kotem Klakierem, Gargamela. Mimo, iż Ochłap zazwyczaj nic sobie z tego nie robił, robiąc po prostu to, na co miał ochotę, myśl o ulatującej mu sprzed nosa pysznej kolacji ścisnęła go za serce. Zerwał się na równe nogi i merdając namiętnie ogonem (jak gdyby próbował chociaż nieznacznie oczyścić atmosferę) spojrzał w kierunku najwyższego budynku Nekropolis. Nie był to już właściwie budynek. Raczej żelazny szkielet zbrojeniowy z dwiema ledwie trzymającymi się kupy ścianami, jedną wyłupaną mniej więcej na wysokości trzeciego piętra i czwartą, która dawno już obróciła się w niebyt. Wieżowiec przypominał poobdzierany z ciała szkielet jakiegoś dawnego, prehistorycznego potwora, a jakiekolwiek próby zbliżenia się do niego nasuwały skojarzenia o wsadzeniu kija w gniazdo rozjuszonych już i tak z natury szerszeni.
Mimo to był to najwyższy punkt obserwacyjny w Bakersfield, a ściana, która nie istniała; odsłaniająca wewnętrzne sklepienia i poszczególne piętra, wychodziła idealnie na budynek z pompami wodnymi.
Ten sam, w którym zadekowali się zieloni łupieżcy.
Ochłap uniósł pysk i pełen radości wskazywał swoim nosem na zdającą się chybotać na boki konstrukcję. Musiał przynajmniej kilkanaście razy pokazać człowiekowi, o co mu chodzi, nim ten zdołał w końcu załapać.
Blaine spojrzał na resztki wieżowca. Przez moment twarz wykrzywiał mu kwaśny grymas zniesmaczenia.
Potem wszystko stało się jasne.
- Ochłapku, jesteś genialny!
- Hau, hau!
100
Gdy tylko ujrzałem rachityczną tubę przypominającą wieżowiec, od razu przypomniałem sobie, co Paul Ellis chciał zrobić Ochłapowi. Muszę przyznać, iż z prędkością przelatującego przed oczami zająca, w mojej głowie zrodziła się osobliwa permutacja jego koncepcji i już po chwili miałem wyśmienicie opracowany plan . Ochłap z dużym pietyzmem dotyczącym wszelkich szczegółów, wysłuchał tego, co miałem do powiedzenia. Nie mogę przyznać, bym w pierwszym momencie ujrzał na jego twarzy przebłysk większego zrozumienia, podziwu czy akceptacji.
Mimo to w obliczu genialności mojego planu, Ochłap zgodził się w nim uczestniczyć. . Poklepałem psa po kuperku i każąc czekać mu na wyraźny sygnał, życzyłem powodzenia.
Zacząłem wspinać się na rozciągający pod sam firmament szkielet wieżowca…
101
Początkowo wyprawa na szczyt budynku, szła Blainowi całkiem nieźle. Większość prowadzących w szybie klatki schodowej schodów, była w dobrym stanie. Tylko gdzieniegdzie należało zachować szczególną ostrożność, bacząc uważnie na stopy. Z reguły w tych właśnie miejscach twardy, solidny beton kruszył się, albo w ogóle go nie było. Blaine kilkukrotnie musiał radzić sobie z powyginanymi, przypominającymi rozlazłą paszczę Predatora, zbrojeniami. Kiedy już pokonał setki setek, a może nawet i tysiące tysięcy stopniu, uznał, iż czas najwyższy zrobić sobie przerwę.
Oczywiście zmęczenie było tylko jednym z dwóch powodów, dla których postanowił rozsiąść się wygodnie na jakimś starym, plastikowym krześle ogrodowym i uraczyć buteleczką gorącej niczym szczyny hipopotama Nuka-Coli.