Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Oficerowi próbowali ratować się ucieczką. Część zdołała przedostać się do wnętrza kompleksu. Generał Maxso n został przeze mnie ostrzeżony , iż za wszelką cenę należy uniknąć przeniesienia walk do środka. Kiwnął enigmatycznie głową, dając do zrozumienia, że przyjął moją uwagę. Jednak goszczący w kąciku jego ust, cyniczny uśmieszek sugerował, że starzec ma jeszcze jakiegoś asa w rękawie.

Można powiedzieć, wojna, cóż, wojna nigdy się nie zmienia. Jakikolwiek światłe i honorowe ideały przyświecały nam w tej epickiej walce, podczas wyzwalania świata spod zdemoralizowanej dyktatury owładniętej szalonym planem przemiany całej ludzkości w mutanty, na sam koniec okazaliśmy się tak samo podli i okrutni, jak nasi niedoszli oprawcy.

Generał Maxson rozkazał użyć bomby jądrowej. Bractwo Stali, które poprzysięgło walkę z atomem i odbudowę zniszczonego przez naszych przodków świata, uciekło się do tej ostatecznej siły destrukcji, wrzucając głowicę prosto do szybu w głąb bazy na zywanej przez dawnych Mariposą.

Jedynym śladem po wewnętrznej detonacji, było obsypanie się fragmentów kamienistego gruzu, pokrywającego palcówkę od góry. Dwuskrzydłowe, masywne drzwi zostały zawalone, zaś stery skał i żrący atom pogrzebał wewnątrz ostatnie resztki Armii Jedności i eugenicznego p lanu czystości rasowej Mistrza.

Był to koniec nie tylko dla niego, ale również dla mnie. Wojska Bractwa Stali zabezpieczyły teren, po czym ruszyły w drogę powrotno do Cytadeli. Generał Maxson namawiał mnie, bym został z nimi. Zawsze znajdzie się miejsce dla dobrego żołnierza… bohatera Zakonu, mówił. Jednak moje zaprzysiężenie Bractwu Stali było drugorzędne i wynikało z potrzeby wykonania zadania, które ciążyło nade mną od momentu opuszczenia miejsca, które od zawsze było mi domem: Krypty 13.

Zdałem pancerz wspomagający i Wietnamskiego Rozpruwacza. Laura wydawała się niepocieszona jak wszyscy, ale na swój sposób akceptowała moją decyzję. Pożegnałem się z ludźmi. Maxson potraktował mnie jak syna i to po raz drugi od kiedy go poznałem – przyciskając mocno do piersi i poklepując kilkukrotnie rękami po plecach, zaś Rhombus, srogi, surowy i sceptyczny Rhombus uścisnął mi dłoń i kiwnął z uznaniem głową.

Moja misja była skończona. Zabrałem Ochłapa i razem udaliśmy się na północ, ku górskiemu masywowi Coast Ranges.

Gdzieś tam czekał na mnie schron i kres wszystkiego. Uratowałem świat, a Krypta 13 raz jeszcze była bezpieczna. Mam nadzieję, że teraz i ja znajdę bezpieczeństwo w jej grubych, betonowych ścianach. Aczkolwiek coś mi mówi, że moja przygoda będzie trwała nadal. Że jakaś część mnie już nigdy nie zdoła się przyzwyczaić do tego, co niegdyś było mi bliskie i cenne. Tak jak po powrocie z hydroprocesorem. Czułem, że Nadzorca Jacoren, raz jeszcze zaskoczy mnie i tym razem, będzie to o jeden raz za dużo.

Czas pokaże.

Rozdział 20

Dom

217

Ostatnie promienie pomarańczowego słońca oświetlały wejście do jaskini. Tworzące ją ściany lśniły miedzianym blaskiem, zaś twardy, granulowy piasek wyściełający podłoże, przypominał mocno zabarwioną australijską glebę.

Ochłap obwąchiwał leżący pod krańcem ściany szkielet. Szczątki były mocno wysuszone, a Blaine pamiętał, jak zwrócił na nie uwagę, kiedy po raz pierwszy miał wkroczyć w nieznany mu, obcy świat zewnętrzny.

Było to piątego grudnia 2161 roku. Za sprawą malutkiej awarii jednego z najmniejszych podzespołów komputerowych w Krypcie, całe jego życie zostało wywrócone do góry nogami. Opuszczając zewnętrzną gródź wielokrotnie pragnął zawrócić, marząc o zaszyciu się z powrotem w środku.

Teraz czuł, że zewnętrzny świat jest niczym prowadzący go przez życie żywioł. Okrutne, nieprzewidywalne i nie wybaczające najmniejszego błędu miejsce. Absolutne przeciwieństwo spowitego skałami i otoczonego grubymi, betonowymi murami schronu, który stanowił osobliwą enklawę dla wszystkich zamkniętych w środku. A mimo to właśnie ta agresja, przemoc i ryzyko porwały Blaina bezpowrotnie – kształtując go i pokazując mu prawdziwą, niczym nieskrępowaną wolność.

Blaine Kelly bał się przyszłości. Tak jak piątego grudnia, myśl o wszystkich doświadczeniach czekających na zewnątrz, napawała go przerażeniem, tak teraz, gdy jego misja została zakończona, a od śluzy prowadzącej do domu, dzieliły go ostatnie kroki, zamiast głębokiego, należytego uczucia przynoszącej oddech ulgi, czuł dojmujący niepokój. Odwlekając moment spotkania twarzą w twarz z oczekującym go przeznaczeniem (niczym w korytarzu podziemnej Krypty pod Katedrą, kiedy ściany wiły się w brunatnym śluzie i resztkach uwięzionych w nich ludzi) spoglądał na Ochłapa wpatrzonego niczym zahipnotyzowana kobra w resztki rogatego kangura.

Ochłap, jak to Ochłap, nieustannie przebywał w swoim własnym świecie. Pomimo, iż szkielet zwierzęcia był stary i wysuszony, pies pochwycił w swoją paszczę fragment jednej z tylnych łap i ogryzając go z rozbrzmiewającym we wnętrzu skalistej groty trzaskiem, próbował wyłuskać resztki jakiekolwiek miękkiej tkanki znajdującej się w jego głębi.

A może po prostu ostrzył kły.

Blaine uśmiechnął się cierpko na tę myśl. W trakcie swojej wędrówki przez świat zewnętrzny, nauczył się rozpoznawać znaki zsyłane mu przez Opatrzność. Wszędzie doszukiwał się ukrytych wzorców. Mechanizmów, gdzie za sprawą niepozornych, odseparowanych i niepołączonych ze sobą składowych, wyłaniał się szerszy obraz jednej spójnej wizji.

Wizji, w której wszystko miało swoje miejsce, czas i znaczenie. I pomimo, iż na początku swojej wędrówki obawiał się, że jego kości szybko dołącza do rozkładających się resztek Boba, a jemu nigdy nie uda się wrócić do środka, stał tutaj, na skraju pieczary prowadzącej do Krypty 13 i wracał do domu.

Bał się jednak bardziej, niż kiedykolwiek.

Gwizdnął na Ochłapa. Poprawił skórzaną kaburę z bronią. Rozpiął nieco poły swojej ulubionej, czarnej skóry bez jednego rękawa (wszystko w stylu Mela Kaminsky’ego) i dobywając z plecaka jedną z długich, czerwonych flar, odkręcił nakrętkę.

Jasne, rażące światło w odcieniu nieco wyblakłej czerwieni, rozjaśniło egipskie ciemności i Blaine i Ochłap ruszyli w głąb korytarza.

218

Stary, żelazny klosz podwieszony przy zewnętrznej grodzi Krypty 13, dyndał pod wpływem delikatnego ciągu powietrza, wydając z siebie zgrzytliwe zawodzenie. Jego nikłe, żółtawe światło rozpraszało mrok wokół wielkiej, wytłoczonej na śluzie trzynastki. Komputer umożliwiający odprawienie rytuału wejścia, trwał wiernie na swoim posterunku, czekając, aż ktoś z zewnątrz, wykona na nim jedyną wprogramowaną w system operację i za sprawą krótkiego impulsu uruchomi mechanizm aktywacyjny.

Oczywiście sytuacja z piątego grudnia powtórzyła się niczym jakaś uśpiona, lecz wciąż wredna i czujna klątwa.

Kod wprowadzający Blaina nie działał. Blaine próbował trzykrotnie, a zważywszy na pełne zewnętrznego spokoju okoliczności (brak kalifornijskich szczurów jaskiniowych, obecność Ochłapa i leżąca na kamiennej podłodze, skrząca się flara) nie było możliwości, by jego palce omyłkowo wykonały błędną kombinację.

Spróbował jeszcze raz.

Nic.

Dokładnie to samo, co za pierwszym razem, kiedy małe, czerwone oczka łypały na niego z ciemności, a on zielony i niedoświadczony jak przedwczesny banan, desperacko naciskał klawisze, pragnąc tylko wrócić do środka.

Teraz, po wszystkim, co przeszedł w świecie zewnętrznym, po pokonaniu praktycznie każdej przeciwności losu, niebezpieczeństwa i podłego charakteru wydarzeń życzących mu śmierci, śmierci i raz jeszcze śmierci, przyjął całą sprawę ze stoickim spokojem.

138
{"b":"571199","o":1}