Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na szczęście zawczasu pomyślałem o wszystkim. Zmierzając w stronę Cytadeli, zatroszczyłem się o uszkodzenie modułu pamięci, gdzie rzekomo zapisałem najistotniejsze dane. Maxson, Mathia i troje oddelegowanych przez Vree skrybów specjalizujących się w odzyskiwaniu zapisków z dysków twardych, było wielce niepocieszonych.

Nic nie dało się jednak zrobić. Szczęśliwie t o, czym dysponowało w tym momencie Bractwo, było wystarczającym pretekstem dla Maxsona do podjęcia zbrojnego kontruderzenia na Armię Jedności.

Teraz należało tylko przekonać Starszyznę o wiszącej nad nami zagładzie. Generał Maxson, być może zupełnie nieświadomie, stał się jednym z kluczowych ogniw mojego fortelu. Pragnąc przeflancować wszystkich zielonych łupieżców prosto do piekła, nakazał mi przysiąc na sztandar, emblemat i honor Bractwa Stali (łącznie z moim), iż to, co powiedziałem mu w jego prywatnym gabinecie, było prawdą, całą prawdą i tylko prawdą. Jak sam to ujął, Starszyzna była nieco konserwatywna i lubiła te pompatyczne frazesy związane z pierwotnym credo Zakonu.

Oczywiście zrobiłem wszystko, o co zostałem poproszony. Tego d nia Cytadelę obiegła informacja: Bractwo Stali szykowało się do wojny.

215

Kiedy wojsko Bractwa Stali zbliżało się do obwodu bazy mutantów, padał ostry, zacinający od strony oceanu deszcz. Ciemne, szare chmury rzucały cień na świat wokół, a niska, wysysająca życie temperatura nasuwała skojarzenia z północnymi rejonami dawnych Stanów Zjednoczonych. Zachodnia, słoneczna Kalifornia zupełnie nie przypominała stanu, w którym niegdyś odnotowano najwyższa temperaturę na Ziemi.

Blaine Kelly maszerował w swoim pancerzu wspomagający, t-51b, nie odstępując na krok generała Maxsona. Starzejący się, wciąż silny ciałem i duchem, członek Starszyzny osobiście przewodził natarciu. Pośród strug deszczu i smagnięć porywistego wiatru, krył się na swojej lawecie, do której zaprzężono cztery braminy. O, dziwo, żadna z krów nie wykazywała żadnego zainteresowania postacią Blaina. Najwyraźniej upodabniająca człowieka do konserwy zbroja, odbierała mu cały wdzięk, urok i to coś, co nieustannie frapowało dwugłowe cielęta.

Bractwo Stali zmobilizowało armię w przeciągu czterech dni. Okazało się, iż generał Maxson pospołu z Rhombusem, przygotowywali niezbędne zaplecze już od wielu, wielu tygodni. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, jednocześnie utrzymywane w ścisłej tajemnicy przed Starszyzną. Zważywszy, iż czterej popiardujący w fotele, coraz bardziej szczerbaci panowie, praktycznie nie wyściubiali swoich wielkich nosów poza czwarty poziom Cytadeli, nie było to wielkim wyczynem.

Maxson zdołał zorganizować kilka oddziałów wyposażonych w pancerze wspomagające, rusznice laserowe, miotacze plazmy i szybkostrzelne mini-działka paladynów. Stanowili główny trzon sił atakujących, bezpośrednio pod komendą szefa Zakonu, Rhombusa. Jako wsparcie występowali rycerze w bojowych pancerzach z zielonych płytek ceramicznych. Wyposażono ich w nieco bardziej konwencjonalną broń i pomimo, iż większość spędzała swoją służbę na konstruowaniu nowych urządzeń i sprzętów, praktycznie każdy był również świetnie wyszkolonym żołnierzem. Jako wsparcie, najliczniejsza grupa została utworzona z ludzi wciąż posiadających status rekrutów. I oni zostali jednak uzbrojeni na modłę upodabniającą ich do rycerzy, a ci, którzy znajdowali się na końcowych etapach szkolenia, uformowali oddziały wspierające główne siły natarcia. W obwodzie pozostawiono młokosów i „mięczaków” (wedle słów Rhombusa), którzy mieli wywierać na przeciwnikach grozę psychologiczną.

Blaine Kelly nie miał pojęcia, jak liczna jest Armia Jedności. Przypuszczał jednak, iż zmasowane uderzenie posuwającej się pomimo rzęsistych opadów w zadziwiającej szybkości i sprawności, armii Bractwa, rozgromi wrogów w pył. Większość Supermutantów i tak nie miała już o co walczyć. Mistrz nie żył. Jedyną siłą scalającą teraz dawną jedność, był strach przed ludźmi i bez wątpienia, rygorystyczna, bazująca na terrorze dyscyplina egzekwowana przez wyższych stopniem przełożonych.

Lecz mimo to gdzieś w głębi siebie Blaine Kelly odczuwał strach. Pamiętał jaką agresywnością wykazała się zapędzona w róg Matka radskoprionów. Maciora Szponów w obliczu śmierci również nie zamierzała dać za wygraną. Zwierzyna walcząca o życie potrafiła wykrzesać „nadludzkie” siły, zachowując się przy tym zupełnie nieobliczanie.

Kto wie, do czego ucieknie się postawiona przed murem armia Supermutantów.

Drugiego dnia deszczu, o poranku, tuż po opuszczeniu obozu ulokowanego pośród nielicznych po tej stronie skalnych wnęk - osłaniających nieco przed naprzykrzającymi się wszystkim warunkami pogodowymi - zwiadowcy Bractwa donieśli o powszechnej mobilizacji i szykującym się kontrnatarcia ze strony placówki wojskowej wroga.

Maxson wydał rozkaz na przygotowanie szyków. Rhombus rozstawił wszystkich na płaskiej, wznoszącej się na długości około stu pięćdziesięciu metrów wydmie. Ociekający strugami wody, zamknięty w swoich stalowych pancerzach paladyni, stanowili oddziały pierwszej linii ataku. Na flankach rozmieszczono okalających ich i zabezpieczających rycerzy. Pośrodku, za paladynami, znajdowały się grupy pośledniejszych rycerzy wspierane przez rekrutów starszych stopniem. Jak na ironię we własnym środowisku określano ich mianem weteranów. Tyły w obwodzie zabezpieczali najsłabiej wyszkoleni.

Maxson i Rhombus zastosowali szyk odpierający ewentualne frontalno-boczne natarcia. Stawiając tym samym wszystko na jedną szalę, zyskiwali pewnego rodzaju przewagę umożliwiającą im uderzenie w odpowiednim momencie i stopniowe wypieranie oddziałów przeciwnika, aż do ich całkowitego rozbicia i rozgromienia. Jeżeli jednak Supermutanty zdecydowałyby się okrążyć armię Bractwa i uderzyć od tyłu, Maxson i Rhombus musieliby się wykazać nie lada kunsztem dowodzenia, by nie dopuścić do całkowitej klęski.

Spośród strug deszczu, na szczycie wznoszącej się wydmy, zza której nie było widać zupełnie nic, wyłonił się pojedynczy zwiadowca Armii Jedności. Przez moment stał oniemiały widząc to, co zarejestrowały jego kaprawe, podłe oczy. Moment ten był wystarczający, by jeden z rycerzy namierzył sukinsyna i posłał mu pocisk z karabinu snajperskiego DKS-501.

Supermutant zesztywniał, po czym przechylił się upadając bokiem. Jego ciało turlało się w dół po mokrym, grząskim piasku. Zza wydmy docierały odgłosy dzikiej, rozwrzeszczanej szarży.

Blaine Kelly przydzielony bezpośrednio do osobistej straży generała Maxsona, przypatrywał się jak przełożony Zakonu Paladynów, Rhombus, unosi odzianą w pancerz dłoń i krzycząc gromkim, donośnym głosem: „BRACIA!” wydaje rozkaz do ataku.

Pierwszy szereg wyłaniających się zza kalenicy wydmy Supermutantów, został ścięty niczym cienkie, rozwichrzone krzaki przez wysokoobrotową piłę spalinową.

Cała reszta wydarzeń tego dnia przeszła do historii.

216

To koniec. Dokonało się. Armia Jedności została rozbita i dołączyła do swojego Mistrza – gdziekolwiek poszedł. Nieliczni zdołali uciec spod gniewu Bractwa, ale wysłane przez Rhombusa oddziały szybko rozprawiły się z gnającymi na oślep w popłochu maruderami.

Zbiorowisko Supermutantów, nazywających siebie wojskiem, okazało się tak samo tępe, jak pojedyncze jednostki, na które natknąłem się w Bakersfield i Krypcie pod Katedrą. Wydaje się, że pierwsi przejrzeli na oczy ich dowódcy. Nie mieli jednak żadnych możliwości wywarcia presji na ciżbie, która w ślepym amoku gnała hurmem prosto w stronę wydmy i wyłaniała się zza horyzontu, tylko po to, by zostać od razu ścięta przez naszych chłopców.

Większość przeciwników została w ten sposób rozgromiona. Kiedy coraz mniej liczne oddziały, napierały na wydmę, Rhombus wydał rozkaz natarcia. Okazało się, że na rozpościerającym się poza granicą piaskowej kalenicy terenie, pozostały tylko zdezorganizowane resztki.

137
{"b":"571199","o":1}