Była to wojskowa baza Supermutantów: Mariposa.
213
Blaine i Ochłap przyczaili się na niewielkiej wydmie za równie niewielką skalną formacją. Formacja ta przypominała wystrzeliwujący w niebo lejek, albo kopczyk ułożonych jeden na drugim kamyczków. Stanowiła dobrą osłonę przed ewentualnymi zwiadowcami i żołnierzami, którzy okupowali wieżyczki wartownicze.
Oko Kelly’ego spoglądało przez lunetę Pogromcy Arbuzów. Pomimo, iż on i Ochłap znajdowali się jakieś półtora kilometra od bram bazy, widzieli wszystko jak na dłoni i Blaine mógł poddać kompleks wnikliwym oględzinom.
Placówka znajdowała się na płaskim, kamienistym fragmencie pustyni. Ten otwarty teren otaczał ją od południa i został skrzętnie ogrodzony grubą, kolczastą siatką wysoką na jakieś cztery metry. Dwie wieże obserwacyjne znajdowały się na łączeniach utworzonych przez ogrodzenie kątów. Każda była wykonana z zewnętrznego, stalowego szkieletu, stanowiącego wzmocnienie wewnętrznych, betonowych partii. Na szczycie znajdował się czterokierunkowy balkon tworzący punkt obserwacyjny. Po każdym z nich kroczył strażnik z przewieszonym na plecach karabinem snajperskim. Blaine nie miał wątpliwości, iż był to model DKS-501. Dwa dodatkowe, szybkostrzelne karabiny maszynowe, przymocowane na stałe do balustrady balkonowej, stanowiły niewiadomą i Blaine nie był w stanie określić ich typu.
Brama prowadząca na teren kompleksu wysuwała się na prowadnicach z prawej strony ogrodzenia. Pozostawała zamknięta, tak jak znajdujący się przed nią szlaban pozostawał opuszczony. Niewielka stróżówka z trójką wartowników wewnątrz i dwójką na zewnątrz, stanowiły dodatkowy element zabezpieczający. Wszyscy wyglądali na uzbrojonych w rusznice laserowe, a po bokach od bramy warowały dwie automatyczne wieżyczki z podwójnymi działkami obrotowymi.
Dziedziniec roił się od musztrowanych oddziałów. Oficerowie ćwiczyli wojsko, mobilizując podwładnych. Bez dwóch zdań nie był to jeden z typowych elementów typowego dnia placówki wojskowej. Przez szklaną soczewkę lunety Pogromcy Arbuzów, szkolenie wydawało się odległe, lecz Blaine bardzo wyraźnie rozpoznawał panujący na dziedzińcu rygor. Sierżanci Armii Jedności wyciskali ze swoich żołnierzy siódme poty. Wyglądało to tak jakby przygotowywali się do wojny. Blaine Kelly próbował skalkulować ilość oddziałów. Szybko jednak zarzucił koncepcję dokładnego liczenia i dokonał powierzchownych wyliczeń.
Wynik i tak był przerażający.
Jednak spośród tego ufortyfikowanego, obwarowanego i przepełnionego żądnymi krwi mutantami obozu zagłady, najbardziej przerażający był fakt, iż główna część placówki, mieściła się całkowicie pod rozciągającą na północy górską naroślą. Biały, wzmacniany stalą i betonem jednopiętrowy mur, stanowił zewnętrzną fasadę faktycznej bazy. Duża, stalowa brama dwuskrzydłowa wyglądała na jedyne wejście (nie licząc wywietrzników, jednak te były zbyt małe by przecisnął się w nich człowiek) prowadzące do środka.
Blaine Kelly nie miał wątpliwości, iż faktyczne, wielopoziomowe centrum znajduje się głęboko pod ziemią. Jakikolwiek atak z zewnątrz, bombardowanie przy użyciu artylerii czy uderzenie taktycznej głowicy jądrowej, nie wchodził w grę. Górski nasyp był zbyt wielki, a sama placówka praktycznie wyrastała spod góry, przypominając ostatnią, dolną warstwę wielopoziomowego tortu.
Poza tym, Blaine przypuszczał, iż Bractwo nigdy nie zgodzi się na użycie borni atomowej. Nie ze swoimi doktrynami rozwoju i szlachetną misją naprawy świata. Nie po tym, co wydarzyło się w trakcie Wielkiej Wojny.
Nie. Jedyne sensowne rozwiązanie, to zmasowany atak przy użyciu konwencjonalnej siły. Paladyni wyposażeni w pancerze wspomagające, broń plazmową i szybkostrzelną. Przy odpowiedniej strategii, rozmieszczeniu sił i efekcie zaskoczenia, być może udałoby się wyciągnąć część oddziałów na zewnątrz i podjąć z nimi walkę.
Jednak większość pozostanie w środku. To będzie rzeźnia. Eksterminacja na nieznanym terenie, zagłębianie się do środka, poziom po poziomie, pomieszczenie po pomieszczeniu.
Boże, pomyślał Kelly. Starszyzna nigdy się na to nie zgodzi. Maxson zostanie sam, a Cytadela nie zrobi nic, uznając, iż rozbita Armia Jedności nie stanowi dłużej zagrożenia, zaś placówka jest zbyt niekorzystnie ulokowana, a atak na nią (bez strat własnych) praktycznie niemożliwy.
Chyba, pokrzepił się Blaine, że dokonamy małego fortelu, który zmusi tych starych pierników do podjęcia odpowiednich kroków.
Odsuwając oko od lunety Pogromcy Arbuzów, Blaine zawiesił broń na rusztowaniu na plecach i uzupełniając dane w Pipku, schował go do plecaka, po czym ruszył w dół na południe.
Zmierzał do Cytadeli. W głębi siebie żywił nadzieje, że i tym razem mu się uda. Los, bądź, co bądź, wciąż towarzyszył mu wiernie – jak Ochłap.
214
Kiedy generał Maxson usłyszał o wykonaniu zadania, rozpromienił się na twarzy i tym samym odmłodniał o jakieś dwanaście lat. Objął mnie przyciskając mocno do piersi (nie miałem pojęcia, że w tych starczych rękach wciąż drzemała taka niedźwiedzia siła) i wycałował ckliwie w policzki niczym ojciec witający swojego powracającego z wojny syna.
Jak na ironię, my dopiero się na tę wojnę wybieraliśmy.
Naturalnie złożony przeze mnie werbalny raport stanowił wartość samą w sobie, lecz prawdziwa moc tkwiła w zawartych na PipBoy’u danych. Maxson słuchał z uwagą wszystkiego, co miałem mu do powiedzenia. Kiwał przy tym rzeczowo głową i co pewien czas spoglądał na swoją nie odstępującą go na krok asystentkę – Mathię.
Radość generała była wprost proporcjonalna do zasobu informacji wypływających z moich ust. Kiedy usłyszał o ufortyfikowanej na wybrzeżu placówce, złożył prawą dłoń w pięść i wykonał typowy, triumfalny gest. Powszechna mobilizacja i mordercze musztrowanie oddziałów na wewnętrznych dziedzińcach bazy, sprawiły, że na starej twarzy ponownie zagościł odmładniający uśmiech, zaś oczy rozszerzyły się jak u pobudzonego kocura, który lada moment rzuci się na niczego nie spodziewającą mysz.
Do tej pory wszystko, co mówiłem, było prawdą. Przyszedł czas na dodanie do sprawy odrobiny pikanterii. Wziąłem głęboki oddech i spoglądając wpierw na Mathię, później zaś prosto na pomnikową postać generała Maxsona, oświadczyłem, iż w trakcie mojej kilkudniowej wędrówki, natrafiłem na trzynaście uzbrojonych po zęby patroli Supermutantów, którym towarzyszyły stworzenia znane mi z Krypty pod Katedrą: wisielce i centaury. Ponadto, zaznaczyłem przyjmując możliwie najbardziej merytoryczny ton, byłem świadkiem zmasowanych ruchów na zewnątrz bazy. Setki postawionych w stan najwyższej gotowości żołnierzy ćwiczyło taktyczne manewry odpierające atak, lecz te stanowiły niestety tylko niewielki ułamek całości działań bojowych.
Kącik ust Maxson drgnął w tamtej chwili. Utkwił we mnie swoje taksujące spojrzenie i z zapartym tchem zbliżył się do mojej twarzy.
Poinformowałem go naturalnie, iż głównym elementem taktycznych harców Armii Jedności, był zmasowany atak na placówkę Bractwa Stali.
Maxson niemalże zapiał z zachwytu. Wraz z Mathią wpatrywaliśmy się oszołomieni w skaczącego po pomieszczeniu, odzianego w fioletowy habit starca, który raz po raz piszczał: „tak, tak, tak, tak!”. Żeby tylko wiedział, kogo mi wtedy przypominał.
W głębi siebie dziękowałem Bogu za jego reakcje. Miałem nadzieję, iż głęboki optymizm i wizja rozpętania swojej małej wojny, będą wystarczające, lecz niestety, generał poprosił mnie o dopełnienie niezbędnych formalności i potwierdzenie raportu informacjami zebranym i w moim przenośnym komputerze. Część była jak najbardziej wiarygodna, lecz to, co dodałem od siebie, stanowiło element nadprogramowy. Ja zaś nie dysponowałem żadnymi danymi na poparcie moich konfabulacji.