Było to naturalnie płonne, aczkolwiek udało mu się pozbyć wierzchniej, najbardziej płynnej warstwy. Habit wyższego kapłana Dzieci zatracił swój dawny kolor i przypominał teraz większość sfatygowanej, upapranej odzieży należącej do mieszkańców pustkowi.
Blaine łapał głęboko powietrze otwartymi ustami. Jego nos był doszczętnie zaklajstrowany przez krzepnącą krew i gluty, ale po krótkiej obdukcji, Blaine stwierdził, że na szczęście nie jest złamany.
Odruchowo sięgnął do kieszeni. Blaster obcych przepadł oczywiście bez śladu. Wnętrze skrytego przy piersi zanadrza, również zostało opróżnione. Znajdowały się tam trzy Stimpaki, które Kelly zabrał ze sobą ku pokrzepieniu w trudnych chwilach.
Bardzo miał ochotę się teraz pokrzepić. Chwila była bowiem trudna, jeśli nie najtrudniejsza i gdyby tylko miał sposobność, bez mrugnięcia okiem władowałby sobie w mięśnie zawartość wszystkich trzech strzykawek.
Nie miał ich jednak, więc musiał na trzeźwo stawić czoła własnym lękom i otaczającemu go terrorowi.
Ból, przerażenie, świadomość odcięcia i brak rozeznania, gdzie właściwie się znajduje – nie wspominając już o upiorności korytarza – wyostrzały zmysły niczym dobra ścieżka urugwajskiej koki. Coś, czego Blaine Kelly w tym momencie pragnął jak zmarły kadzidła.
Rozmiar obłędu wżerał się w tkankę mózgu, infekując ją jakąś obrzydliwą, obezwładniającą chorobą. Ciemny, klaustrofobiczny korytarz ciągnący się tylko w jednym kierunku, lśnił od okrywającego ściany szlamu. Blaine miał wrażenie, że szlam ten w niektórych miejscach pulsuje, jak gdyby oddychał. Dostrzegł skryte w nim gałki oczne, które obracały się w jego kierunku, łypiąc nienawistnie.
Przetarł oczy brudnym rękawem, mając wrażenie, że majaczy. Za nim znajdowały się typowe dla Krypty drzwi unoszące się w pionie. Podszedł do nich i desperacko naciskał na guzik uaktywniający mechanizm otwarcia.
Nic.
Powiew ciemności owionął go niczym eteryczne szpony demona. Miał wrażenie, że coś nawołuje z głębi korytarza. Czuł, jak jego stopy, bezwolnie i bez kontroli świadomego umysłu, wykonują powolne, niepewne kroki, brodząc w plaskającej na boki, mokrej brei.
Gałki oczne, setki gałek ocznych wyzierających spośród brązu, taksowały go od góry do dołu. Blaine niemalże czuł ich namacalną obecność we wnętrzu głowy. Nogi niosły go dalej, w głąb wąskiego, czarnego przesmykuje. Konsystencja ścian zaczęła się zmieniać. Chaotycznie, bezładnie ułożona maź przypominająca czekoladowy budyń, przyjmowała teraz osobliwe kształty. Niektóre wyglądały jak pocięte fragmenty jakiś biologicznych rur - chyba tchawic. Inne formowały się w kończyny, ręce, rozcapierzone dłonie, uszy i członki. Wszystko żyło, poruszało się i próbowało dosięgnąć trzymającego się możliwie najbardziej pośrodku Blaina
Biały, jasny błysk światła przeszył mózg chłopaka. Blaine zachwiał się, tracąc równowagę. Głowa pękała mu w szwach. Zdawało mu się, że słyszy głosy. Głosy te nawoływały, kazały mu iść dalej, na spotkanie własnego potępienia. Przywoływały wszystkie popełnione przez niego grzechy; wszystkich ludzi, którzy za jego sprawą stracili życie.
Jesteś zły, Blaine. Jesteś złym człowiekiem.
Zostawcie mnie, zostawcie mnie, na Boga! – chciał krzyczeć, ale nie był w stanie. Język stał mu kołkiem w ustach, a pulsujący, lodowaty ból rozsadzał czaszkę i skronie. Miał wrażenie, że oczy lada moment wypadną mu na wierzch. Każdy krok potęgował ból, a on nie mógł zrobić niczego, co powstrzymałoby go od postawienia kolejnego. Jednocześnie, w jakimś absurdalnym paradoksie, czuł, że nie da rady. Że jeśli wykona chociażby jeszcze jeden ruch stopą, upadnie rażony własną niemocą i obłędem, a otaczająca go karmazynowa już teraz jak krew przelanych ofiar, paciaja, pochłonie go i sprowadzi los znacznie gorszy, niż los Pupili.
Boże Przenajświętszy, co żyje tam na końcu? Jaka istota zalega w tym podłym, infernalnym barłogu pełnym szaleństwa?
Wiesz, kto. ON.
ON.
MISTRZ.
Blaine poczuł jak wnętrze jego kości rozpuszcza się i przekształca w lodowatą, ciekłą rtęć. Mięśnie paliły go żywym ogniem, a komórki pękały w bólu przypominającym ten, którego doświadczył podczas popromiennej skazy krwotocznej. Prawie już nie widział na oczy - jedynie szalejące wokół niego widma upiornego delirium. Wszystkie syczały, jęczały, krzyczały i wyły, wyzywając go od grzeszników, potworów i morderców. Coś w środku jego głowy pękło i z lewego ucha pociekła stróżka krwi. Blaine zachwiał się, upadając w drgającą pod stopami galaretę.
Miał nadzieję, że tym razem umarł na dobre. Jeżeli droga do piekła stanowiła taką mękę, to lękał się samego wyobrażenia tego, jak właściwie wygląda piekło i ten, który nim zawiaduje.
Po raz pierwszy w życiu poczuł, że znajduje się na granicy. Jego przerażenie dawno już zatraciło typowo ludzkie cechy i charakter. Przestał bać się o ciało, o samego siebie i o kres drogi, po której do tej pory kroczył.
Zamiast tego zdał sobie sprawę ze swojej nieśmiertelnej natury. Jakiejś części, skrawka jedności, którą w nieskończonym uniwersum stanowiła jego mała dusza. Dusza ta spoglądała właśnie w dno własnego, absolutnego obłędu i pustki, gdzie nie czekało na nią nic, poza cierpieniem i szaleństwem.
Blaine Kelly wiedział, że nie ma dla niego ratunku. Zamknął oczy tonąc w brei. Breja zaś, niczym rzeczna fala, poniosła go na sam kres, prosto do komnaty, gdzie pośród na wpół mechanicznych, na wpół biologicznych maszyn, trwał najprawdziwszy demon z krwi i kości.
Richard Grey.
204
Richard Grey dawno już nie używał nadanego mu niegdyś imienia. Pamięć o tym, kim był, zdawała się niknąć w nowej wieloświadomości samego siebie i wszystkich, których wchłonął w jedność. Jakaś niewielka cząstka dawnego Richarda Grey’a, dobrego człowieka, lekarza, naukowca, przetrwała, lecz została zakopana i zasnuta nieprzenikalnym woalem nowej wizji samego siebie: nadprzyrodzonej istoty, która we własnym mniemaniu została wybrana przez Boga do stworzenia jednej rasy, zunifikowania wszystkiego, co istnieje i zaprowadzenia nowego porządku rzeczy.
Istota ta była teraz znana wszystkim jako Mistrz i wielu, naprawdę wielu, czciło ją niczym boga. Nieliczni jednak wiedzieli, kim naprawdę jest i jak wygląda. Dla tych, którzy spotkali go twarzą w twarz, był to niewyrażalny zaszczyt równoznaczny religijnemu objawieniu. Ci jednak zazwyczaj wywodzili się z grona zasłużonych Dzieci Katedry, bądź członków Armii Jedności. Blaine natomiast nie należał ani do jednych, ani do drugich. Był dzieckiem Krypty, człowiekiem, który zaprzysiężony Bractwu Stali, zapragnął zniszczyć Supermutantów i posłać wielbionego przez nich Mistrza prosto do Stwórcy.
W atomowej chmurze.
Oczywiście dawny Richard Grey, a obecny Mistrz, świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Przewidział podstępny fortel i dając Blainowi złudną nadzieję, doprowadził go do samego serca własnego imperium, a potem pochwycił chłopaka z zamiarem realizacji własnego kontrplanu.
Kiedy wyrzucony przez falę do pomieszczenia dowodzenia, Blaine Kelly, raz jeszcze odzyskał szczątki świadomości, przerażające, dręczycielskie wyobrażenie piekła usłanego w śluzie pełnego żywych szczątków zaklętych w ścianach ofiar, stanowiło już tylko senne wspomnienie.
W pierwszej chwili poczuł ulgę. Potem jednak otworzył oczy i ujrzał to, co było sprawcą wszystkiego, czego doświadczył na drodze do piekła.
Mistrz zajmował usytuowaną na grubym, obrotowym piedestale kopułę. Było to takie samo miejsce dowodzenia, jakie w Krypcie 13 (i najpewniej każdej innej) zajmował Nadzorca. Masywna, owalna noga wystawała z posadzki mniej więcej na wysokość dwóch i pół metra. Owalne, okolone podium w kształcie miski, zostało osadzone na jej szczycie i wyposażone w dwa szybkostrzelne, obrotowe działa. Powyżej, na miejscu z fotelem, który w tej sytuacji bardziej przypominał tron, otoczony przez przełączniki, klawisze, guziki, klawiatury, wyświetlacze komputerowe i kable oraz rury, zalegał Mistrz.