Литмир - Электронная Библиотека

Przez chwilę nie była w stanie rozróżnić dźwięku, a kiedy go rozpoznała, wpadła w panikę.

Rozglądała się nerwowo za jakąś kryjówką, ale niczego takiego nie było.

Zrobiła parę niezdecydowanych kroków w stronę samochodu. W tej samej sekundzie rzuciła się do niego, myśląc tylko o grożącym niebezpieczeństwie. Odgłos silnika coraz głośniej dźwięczał jej w uszach. Szarpnęła drzwi samochodu i wskoczyła za kierownicę, nie wiedząc, czy zauważono ją czy nie.

Jeśli tak, to koniec ze mną.

Zacisnęła szczęki, starając się zapanować nad nerwami.

Sięgnęła po pistolet, powoli skierowała wzrok w lusterko wsteczne spodziewając się widoku Olivii z bronią w ręku. Zamiast niej zobaczyła szarego sedaną wjeżdżającego na podjazd. Nie była jednak w stanie dostrzec, kto był w środku.

Odwróciła się, próbując zobaczyć coś z innej pozycji, lecz bezskutecznie. Zapaliła silnik, wrzuciła wsteczny bieg i cofnęła się z takim impetem, że aż koła zabuksowały na żwirze. Wcisnęła hamulec przed wjazdem na posesję, i z zapartym tchem spojrzała w głąb podjazdu.

Zauważyła dwie kobiety, dźwigające torby z zakupami. Z kolei dwóch młodych mężczyzn wyładowywało kolejne paczki z bagażnika. Rozmawiali, śmiali się, nie zwracając na nią uwagi. Studenci, pomyślała. Prawdopodobnie dwie pary absolwentów, wynajmujące wspólnie dom.

Uświadomiła sobie, że trzęsą jej się ręce, zaciśnięte na kierownicy.

Opanowała nerwy i dojrzała w oddali za samochodem dużą, czerwoną nalepkę na oknie: University of Massachusetts.

Odetchnęła z ulgą.

Trzeba jechać dalej, powiedziała sobie w duchu.

I trzymać się ryzach. A także trzymać się w ukryciu.

Następny dom jednak stał tuż przy drodze, bez trudu zatem zorientowała się, że mieszka w nim jakaś rodzina. Podwórko z frontu zarzucone było zabawkami w różnym stadium zniszczenia. W pewnym sensie, pomyślała, mam szczęście. Zatrzymała samochód i czekała. W ciągu paru minut zdołała całkowicie odzyskać zimną krew.

Włączyła silnik, zdając sobie sprawę z tego, że dzień umyka coraz szybciej. Blade promienie słońca, które przebijały przez gałęzie drzew, zaczynały gasnąć i Megan czuła, że chłód zaczyna swój wieczorny atak. Dalej, poganiała samą siebie. Pospiesz się.

Sprawdziła ostatnie adresy i zlokalizowała je na mapie. Pozostały już tylko dwa. Szybko ruszyła w stronę tego bliższego. Skręciła w jedną gruntową drogę, potem w drugą. Na skrzyżowaniu kierunek wskazał jej stary, wyblakły drogowskaz.

Nagle znalazła się na bitej drodze, podskakując na koleinach i wybojach. Nie widać, by wydawali na tę drogę pieniądze z naszych podatków, pomyślała. Uwaga ta nasunęła jej się jako agentce nieruchomości, lecz w tej samej chwili dostrzegła jej inne znaczenie. Nie było tu praktycznie żadnego ruchu. Żadnych bacznie obserwujących oczu. Wiejskie zacisze. Żadnego sąsiedztwa. Zupełne odosobnienie. Zmniejszyła szybkość i zaczęła sprawdzać numery na skrzynkach pocztowych. Zbliżając się do tego, którego szukała poczuła, że serce bije jej coraz szybciej.

Spostrzegła żwirową drogę skręcającą w kierunku lasu i zanim jeszcze zobaczyła właściwy numer, wiedziała, że to tu. Tym razem szybko przejechała dalej, nie próbując nawet szukać wzrokiem domu ukrytego prawdopodobnie za drzewami. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej ujrzała boczną drogę, najwyraźniej rzadko uczęszczaną, taki wyboisty, zaniedbany dukt prowadzący przez zarośla w głąb lasu. Stara przecinka, pomyślała Megan. A może droga dla traktorów prowadząca gdzieś na pola położone z drugiej strony lasu. Kusiło ją, żeby skręcić tutaj, ale pomyślała: za blisko. Dwa kilometry dalej zobaczyła następną pustą drogę, tym razem prowadzącą w przeciwnym kierunku. Wjechała w nią, uznając, że tu samochodu z drogi widać nie będzie.

Przełknęła z trudem ślinę i zebrała swoje manatki. Szkicownik, aparat fotograficzny i lornetkę włożyła do plecaka. Pistolet ukryła pod płaszczem.

Wysiadła z samochodu, nasunęła czapkę na czoło i szybkim krokiem poszła drogą z powrotem.

Kiedy dotarła do bocznego traktu, skręciła i zagłębiła się między drzewa. Na chwilę zatrzymała się, pozwalając by otoczył ją mrok. Przekradała się brzegiem lasu, trzymając się wiejskiej drogi, w nadziei że doprowadzi ją pod sam dom. Oczywiście, nie była tego pewna; czuła jednak instynktownie, słyszała nawet bicie własnego serca. Jakieś gałązki zaczepiły się o jej kurtkę, ale wyplątała się szybko, próbując zachowywać się jak najciszej. Wydawało jej się, że robi mnóstwo hałasu – odgłos każdej łamanej gałązki brzmiał w jej uszach jak wystrzał z rewolweru, plaśnięcie stopy w błotnistym gruncie – jak świst startującej rakiety. Nie poddawała się, przebijała się przez las szukając śladu domostwa.

Kiedy spostrzegła światło, zawahała się. Schyliła się i cichutko podkradała się dalej.

W pewnym momencie ogarnął ją nagły strach przed psami, ale szybko przegnała go. Jeśli się mylę, będę musiała wytłumaczyć się jakiemuś ubogiemu farmerowi. Nie zatrzymywała się jednak.

Kiedy zobaczyła stary kamienny murek, dochodzący do skraju lasu, przycupnęła i dalej zaczęła posuwać się na kolanach. Przytuliła policzek do porośniętego mchem kamienia, aby ostudzić rozpalone emocje. Potem powoli uniosła głowę.

Ujrzała drewniany dom, który był kiedyś pomalowany na biało. Wokół zaczęła gęstnieć wieczorna mgła. Nie widziała śladu czyjejś obecności. Zła była, że zmrok szybko zapadał; chociaż pomagał się jej skryć, skrywał też to, czego szukała.

Wyjęła lornetkę i skierowała wzrok na zaparkowany przed domem samochód. Kiedy dostrzegła plakietkę z agencji wynajmu, serce zabiło jej mocniej. Farmerzy przecież nie używają wynajętych samochodów. Ani studenci. Znam jednak kogoś, kto z nich korzysta. Jest nim Olivia.

Przesunęła lornetkę dalej, zatrzymując się na domu. Nic szczególnego nie odróżniało go od innych. Był dwupiętrowy, w stylu Cape – z każdej kondygnacji można było ujrzeć pozostałe. Salon i jadalnia na dole, skonstatowała, sypialnie na piętrze i na samej górze poddasze. Tak, to musi być tu.

Szybko odłożyła lornetkę i naszkicowała mapkę budynku i okolicy. Sama znajdowała się teraz z boku, skąd widać było front domu oraz tył. Długi pas lekko opadającego w dół pola rozciągał się od tyłów budynku aż do linii drzew. Tamtędy, przypuszczalnie, biegła boczna droga. Z przodu widać było kręty podjazd pod ganek, a także skrawek zaniedbanego trawnika. Gdyby ktoś chciał od tej strony zbliżyć się do domu, musiałby pokonać pięćdziesiąt metrów otwartej przestrzeni. Wyjęła aparat i zrobiła kilka szybkich zdjęć. Były ciemne i niewyraźne, ale mogła przynajmniej pokazać coś Duncanowi.

Odłożyła aparat, szkicownik, ponownie wzięła lornetkę. Było coraz ciemniej. Przez moment pomyślała z przestrachem, że nie znajdzie powrotnej drogi przez las. Przegnała jednak lęk i utkwiła wzrok w budynku. Czy jesteś tu, Tommy? Próbowała skoncentrować się, przebić wzrokiem mur, poczuć obecność syna. Daj mi jakiś znak, do cholery. Jakiś sygnał. Poczuła przemożną chęć zawołania go po imieniu, ale zagryzła wargi do krwi i opanowała się. Wtem uchwyciła kątem oka jakiś ruch w jednym z pokojów. W środku zapaliło się światło i za ułamek sekundy zobaczyła postać człowieka.

Był to Bill Lewis. Rozpoznała go natychmiast, po takim samym jak niegdyś, charakterystycznym chodzie. Postać zniknęła jej z oczu równie szybko, jak się pojawiła.

Chciało jej się krzyczeć.

Upuściła lornetkę, chwyciła pistolet i zaczęła przechodzić przez mur, myśląc tylko o jednym – że tam, w środku jest jej syn.

Idę, krzyczało jej serce. Już idę!

Na siłę jednak zatrzymała się, z nogą już po drugiej stronie ogrodzenia. Przez chwilę nie wiedziała zupełnie co robić, walcząc ze sobą, rozdarta między rozsądkiem a pragnieniem. Wreszcie, wbrew sobie, cofnęła się i schowała ponownie za murkiem. Kręciło jej się w głowie i musiał minąć pewien czas, zanim się uspokoiła. Spróbowała ocenić racjonalnie swoje szansę wobec trzech uzbrojonych porywaczy. Uświadomiła sobie, że byłyby minimalne.

68
{"b":"109966","o":1}