– Wtedy wszystko szłoby łatwiej – odrzekła Olivia i figlarnym gestem dała mu lekkiego klapsa w policzek. – Dobrze, zanieś teraz na górę lunch dla naszych gości. Możesz im powiedzieć, że ich czekanie już niedługo się skończy. Nie wdawaj się w szczegóły, powiedz tylko, że według ciebie wrócą do domu jutro, najdalej pojutrze. Daj im promyk nadziei. To cudownie wpłynie na ich cierpliwość.
Lewis przytaknął i wypadł z pokoju, Ramon chciał wyjść za nim, ale stanął jak wryty, kiedy zobaczył nagle wyraz twarzy Olivii. Cała kokieteria zniknęła w jednej sekundzie, oczy zwęziły się w szparki, szczęki stężały, a usta zacisnęły się w wąską kreskę. Wzrokiem nakazywała mu zostać na miejscu. Po chwili oboje usłyszeli ciężkie kroki Billa Lewisa na schodach.
– Tak? – czekał Ramon.
– Twoja sugestia wcale naszym planom nie zaszkodzi.
– Nie? Myślałem…
– Pieniądze to jedno – wyjaśniła Olivia – a zemsta to zupełnie coś innego. Ramon przytaknął i uśmiechnął się.
Olivia podeszła do niego. Ręką potargała pieszczotliwie jego bujną czuprynę.
– Myślimy podobnie – powiedziała. – Jesteś twardy. Widzisz rzeczy takimi, jakie są naprawdę. Dziwię się, że dotąd tego nie zauważyłam.
– Uśmiechnął się.
– Ale kiedy? Bill sądzi…
– Na pewno nie wcześniej niż jutro rano. Dokładnie – kiedy będziemy stąd wyjeżdżać. Właśnie wtedy. Bill wpadnie w szał, więc musimy na niego uważać.
Głowa podskoczyła mu w górę i w dół na znak zgody.
– Pieprz go. On nie ma pojęcia o tym wszystkim. Pieprz go.
– Ty już to kiedyś robiłeś.
– Dawno temu. On się zmienił. Zrobił się miękki. I ja się zmieniłem. Zrobiłem się twardy.
Olivia uśmiechnęła się.
– A jeśli on się nie zgodzi? – zapytała. Ramon wyszczerzył zęby.
– Wtedy podzielimy forsę na pół.
– Okay – powiedziała. – A teraz zrób mi grzeczność i sprawdź naszą broń. Ramon, zachwycony jej uznaniem, wybiegł z pokoju pełen dziwnego, niemal narkotycznego uniesienia. Olivia patrzyła za nim z pogardą. Ależ to łatwe, stwierdziła. Teraz muszę przekonać Billa, że nie ufam Ramonowi i stojąc z boku przyglądać się fajerwerkom. Uległość ludzi działających w warunkach stresu wciąż robiła na niej wrażenie. Tylko ja jestem w stanie w pełni kontrolować się. Od samego początku. Zauważyła, że pogwizduje beztrosko, rozsiadając się z powrotem w fotelu. Nie widziała żadnej potrzeby dzielenia się z kimś owocami działalności Duncana. Na tym zresztą polegał jej prawdziwy plan, od samego początku.
Megan siedziała w samochodzie rozgrzewając dłonie filiżanką kawy. Zaparkowała obok niewielkiego sklepu, zastanawiając się przez chwilę, czy to ten sam sklepik, przed którym Duncan wyczekiwał poprzedniego dnia. Spojrzała na listę potencjalnych adresów i pokręciła głową. Łykając gorącą kawę popatrzyła na zachmurzone niebo. Stwierdziła, że do zmroku zostało jeszcze dwie – trzy godziny. Westchnęła i rozłożyła mapę na desce rozdzielczej.
Gdzie jesteście? – myślała.
Niecierpliwiła się, że badanie każdego adresu zajmuje jej tyle czasu. Pod sam dom podjechać nie mogła; musiała go najpierw zlokalizować, zaparkować auto w pewnej odległości i ostrożnie się rozejrzeć. Do tej pory nie osiągnęła nic. Przed pierwszym domem bawiły się dzieci, co niemal ją załamało. Stała przy drodze jak wrośnięta, wpatrując się w gromadkę dzieciaków, udając kowbojów i Indian bawili w berka. W końcu odwróciła się niechętnie, przypominając sobie, ileż to razy obserwowała takie zabawy z własnego okna.
Przed kolejnym domem starsza para grabiła liście na trawniku; stamtąd odjechała bez zwłoki. Trzeci wyeliminowała, widząc dziecinny wózek w bagażniku zaparkowanej przed domem furgonetki.
W dwóch domach nie było żywej duszy. Zmusiła się, by podejść aż do ganka i zajrzeć do środka przez ciemne okna. Widać było tylko kurz i pajęczyny.
Spojrzała na mapę. Zostały jej jeszcze cztery adresy. Zaczęła zastanawiać się, czy istnieje możliwość, by tego właściwego nie było na jej liście. Olivia mogła przecież wynająć dom z ogłoszenia w gazecie, a nie od pośrednika. Nie było to jednak w jej stylu – unikała bezpośredniego kontaktu z właścicielami. Mogli ją poprosić o referencje, dokładnie jej się przyjrzeć, agent zaś przed oczami miałby tylko jej pieniądze. A może Olivia urządziła się gdzieś poza obszarem objętym kompleksowymi usługami agencji Greenfield. Być może zatrzymała się w Amherst lub Northampton. Wynajmowano tam mieszkania głównie studentom i zawsze można było znaleźć kilka wolnych lokali. Czy jednak chciałoby jej się jechać aż tak daleko? Megan wątpiła w to. Przypomniała sobie własną myśl z poprzedniej nocy: wystarczająco blisko, by nas obserwować i daleko, by nie zostać przez nas dostrzeżoną.
Musi być gdzieś tutaj, pomyślała Megan. Musi być na mojej liście.
Nie była jednak pewna tego w stu procentach.
Sprawdzając poszczególne domy, Megan oddaliła się znacznie od miasta. Popatrzyła na zielone sosny rosnące na pobliskich zboczach. Gdzieniegdzie grupa wysokich brzóz o białych pniach odbijała się od ciemnozielonej ściany, zupełnie jakby martwa, koścista ręka wyłaniała się nagle spod powierzchni oceanu. Wzdrygnęła się, dokończyła kawę i wysiadła z samochodu. Ujrzała budkę telefoniczną, postanowiła więc zadzwonić do domu. Po drugim sygnale telefon odebrała Lauren:
– Rezydencja Richardsów.
– Lauren?
– Mamo! Gdzie jesteś. Martwimy się o ciebie.
– Nic mi nie jest. Wciąż ich szukam.
– Tata był wściekły. A kiedy zobaczył, że zabrałaś broń, chciał za tobą jechać.
– Wszystko w porządku. Czy on tam jest?
– Taak. Już idzie. Mówiłam mu, żeby się nie denerwował, ale to na nic się zdało, zresztą my wszyscy się o ciebie martwimy. Dlaczego nie wrócisz do domu?
– Będę mniej więcej za godzinę. Zostały mi tylko ze dwa adresy.
– Co ty, do diabła, wyprawiasz? – Usłyszała nagle ostry głos Duncana, który wziął słuchawkę z ręki córki.
– Sprawdzam po prostu parę posiadłości.
– Co robisz? Co takiego sprawdzasz?
– Mam przeczucie.
– O czym ty mówisz, do diabła? Dziewczęta powiedziały, że pojechałaś szukać Tommy'ego i dziadka.
– Duncan, proszę cię, nie bądź zły.
– Nie jestem zły. Boję się tylko o ciebie. – Zamilkł na moment. – Oczywiście, że jestem zły. Jestem wściekły jak cholera. Przypuśćmy, że…
– Nic mi nie jest.
– Jak dotąd. Dlaczego mnie nie obudziłaś.
– Ponieważ nie puściłbyś mnie.
Znowu na chwilę umilkł. Usłyszała, że westchnął ciężko i trochę się uspokoił. Jednak po chwili powiedział podniesionym głosem:
– Masz rację. Nie puściłbym.
– Musiałam to zrobić. Sama. Ponownie uspokoił się.
– Słuchaj. Proszę, uważaj na siebie. I wracaj do domu niedługo. Nie wytrzymamy bez ciebie jak się ściemni.
– Na pewno wtedy już będę w domu. Uważaj na dziewczynki.
– Do siódmej – podkreślił Duncan.
Megan wróciła do samochodu i spojrzała na następny adres na liście. Coś ją poganiało, pchało do tego stopnia, że z trudem mogła opanować strach i podniecenie. Więc tam jesteście, pomyślała. Szybkim ruchem sięgnęła po pistolet i wsunęła pod leżące na sąsiednim siedzeniu papiery. Ogarnął ją nagły lęk, że stara amunicja może być niezdatna do użytku. Uświadomiła sobie jednak zaraz, że gdyby musiała użyć broni, to wszystko i tak byłoby stracone. Nasunęła czapkę Duncana na czoło i odjechała z parkingu.
Po paru minutach zagłębiła się w las. Jakiś czas jechała miedzy drzewami, wreszcie dostrzegła pierwszy z ostatnich na jej liście domów. Stał nieco na uboczu, jakieś pięćdziesiąt metrów od niezbyt ruchliwej drogi. Możliwe, pomyślała natychmiast. Bardzo możliwe. Zwolniła. Jesteście tutaj? Na pozór nie było tu żadnego ruchu, ale zatrzymała samochód i postanowiła sprawdzić dom dokładniej. Muszę być absolutnie pewna. Spojrzała za siebie na szosę – wydawała się pusta; wysiadła więc i podeszła do wjazdu na teren posesji. Penetrowała wzrokiem budynek, przesłonięty nieco krzewami i rosnącym przed nim dębem, który przypomniał jej własne podwórko w Greenfield. Jesteście tu? Zastanawiała się, obawiając się podejść bliżej, jednocześnie pragnęła zyskać całkowitą pewność. Zrobiła krok w kierunku domu, chcąc zbliżyć się niepostrzeżenie. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że stoi na samym środku drogi. I wtedy usłyszała, że nadjeżdża samochód.