Литмир - Электронная Библиотека

Po jakimś czasie Lauren westchnęła.

– Wiesz – wyszeptała – patrzę na to i po prostu nie rozumiem.

Karen nie odpowiedziała. Podniosła duży, gruby tom, zatytułowany: Księga roku 1968.

– Chyba tutaj musi coś być – powiedziała. Spojrzała na zegar ścienny. – Nie mamy zbyt dużo czasu – szepnęła. – Mama będzie na nas czekać.

Lauren skinęła głową.

– Ty szukaj tu. Musi być gdzieś pod koniec roku. Ja będę tu dalej przeglądać, zobaczymy, czy znajdę jakieś zdjęcia.

Przez dłuższą chwilę obie w milczeniu przewracały kartki. W pewnym momencie Karen zesztywniała i szturchnęła siostrę w kolano. Wskazała na tekst napisany drobnym drukiem. Lauren nachyliła się i przeczytała:

W całym kraju miało miejsce szereg mniejszych demonstracji i aktów radykalnego nieposłuszeństwa obywatelskiego. Punktem centralnym dla samozwańczych tzw. rewolucjonistów stała się Kalifornia, zwłaszcza rejon San

Francisco, gdzie wydarzyły się sporadyczne akty przemocy. W biurach Bank of America w Berkeley nastąpił wybuch bomby. Grupa demonstrantów wdarła się do siedziby Selective Service w Sacramento i poplamiła akta krwią. Dochodziło do zuchwałych napadów na banki, uznawanych za najlepszą metodę zdobywania funduszy na następne akcje. Podczas jednego z nich, w Lodi, Kalifornia, w banku wybuchła strzelanina, w wyniku której zginęło dwóch strażników i troje radykałów.

– Czy to to? – zapytała Lauren. Karen chrząknęła.

– Muszę wiedzieć więcej. Muszę zrozumieć, co właściwie oni robili. Lauren patrzyła na otwarty album, na niepokojącą fotografię sporej grupy studentów, którzy coś gniewnie wykrzykiwali. Pośrodku grupy jeden ze studentów robił gwałtowny, nieprzyzwoity gest do aparatu fotograficznego.

– Co to jest? – zainteresowała się Karen. Lauren przeczytała podpis:

– Chicago. Narodowa konwencja Demokratów. – Westchnęła. – Patrzę na te zdjęcia i wydają mi się zamierzchłą historią, jak coś, co wydarzyło się miliony lat temu.

Karen pokręciła głową.

– Ależ wszystko było zwariowane. A oni razem z tym wszystkim. Tylko tyle.

– Poza tym, że to wciąż jest w nich obecne.

– Pewnie nie tylko w nich – odparła Karen. – Tyle że inni lepiej to ukrywają.

– Ciekawe – szepnęła Lauren – czy jeśli my wierzyłybyśmy w coś, tak naprawdę, mocno – czy postąpiłybyśmy podobnie.

Karen już miała odpowiedzieć, ale zadźwięczał dzwonek. Pospiesznie odłożyły książki na półki i ruszyły do domu. Ostatnie pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Zaraz po trzeciej Duncan połączył się z sekretarką i powiedział:

– Doris? Muszę wyskoczyć teraz do apteki po parę drobiazgów. Proszę, zostań na posterunku, póki nie wrócę, dobrze?

– Och, panie Richards, dlaczego nie pojedzie pan od razu do domu? Poradzimy sobie…

Duncan przeciął krótko:

– Tak, tak, zrobię to, ale mam jeszcze to i owo do skończenia. Dam ci znać, kiedy wrócę.

Odłożył telefon i zdjął płaszcz z wieszaka. Narzucił go na ramiona, zastanawiając się, czy jest mu gorąco z podniecenia czy ze strachu. Doszedł do wniosku, że chyba jedno i drugie i starał się opanować. Do ręki wziął swoją teczkę, którą wcześniej opróżnił, i wyszedł z pokoju.

Jego pierwszą czynnością było przestawienie samochodu ze stałego miejsca na bankowym parkingu na publiczny parking, trzy przecznice dalej. Był to wielopoziomowy kryty parking, częściowo tylko zapełniony. Duncan ominął pierwsze wolne miejsca i wjechał na poziom, na którym stało zaledwie kilka wozów. Ustawił samochód w najciemniejszym kącie, jaki mógł znaleźć.

Zjeżdżając z powrotem windą wypatrzył na podłodze rozdeptany niedopałek. Ostrożnie podniósł go i umieścił w kopercie, którą schował do kieszeni marynarki.

Następnie wstąpił do salonu fryzjerskiego, obsługującego zarówno mężczyzn jak i kobiety, przeważnie młodzież studencką. Recepcjonistka spojrzała na niego z uśmiechem:

– Pan sobie życzy?

– Chciałbym ostrzyc się na koguta – powiedział.

– Naprawdę? – Młoda kobieta była wyraźnie zaskoczona. – O.K., możemy… – Widząc wesołość na twarzy Duncana zreflektowała się. – Pan żartuje, prawda?

– Może rzeczywiście dzisiaj zrezygnuję – odparł. – Tak naprawdę, przyszedłem po szampon dla córek. Kłopot w tym, że nie pamiętam, jaki to miał być…

– Redken? Natura! Wave? Jest bezaminowy. Jaki rodzaj włosów mają córki?

– To taka czerwono-biała buteleczka.

– Jak ta?

– Hmm, możliwe. Dziewczyna uśmiechnęła się.

– Proszę zajrzeć do środka, tam gdzie myją włosy. Może go pan zobaczy. – Wskazała ręką pokój na zapleczu.

Duncan skinął głową. Trzymając rękę w kieszeni chwycił w palce kluczyki od samochodu czekając na sprzyjający moment. Ruszył przez salkę i gdy tylko dostrzegł to, czego szukał, wyjął je i upuścił na ziemię. Schylił się ostrożnie, by je podnieść i jednocześnie zebrał zręcznie kilka kosmyków dopiero co obciętych włosów. Schował je wraz z kluczykami do kieszeni, podszedł do półki z szamponami, rozejrzał się i wrócił do recepcjonistki.

– Myślę, że to ten – powiedział.

– Świetnie. – Wzięła szampon i włożyła go do torby. – Dwadzieścia dolarów.

Duncan udał zdumionego.

– Za dwieście pięćdziesiąt mililitrów?

– Dokładnie za dwieście.

– Wybrałem sobie zawód! – odrzekł. – Powinienem sprzedawać kosmetyki do pielęgnacji włosów.

Młoda kobieta zaśmiała się i wzięła pieniądze. Pomachała mu na odchodnym.

Kiedy zniknął z pola widzenia, już na ulicy, wyciągnął z kieszeni kosmyk włosów i dołączył je do niedopałka w kopercie. Potem poszedł do apteki na rogu, gdzie kupił dwie pary rękawiczek chirurgicznych, paczkę plastikowych worków na śmieci, kilka dużych, gumowych opasek oraz jakieś leki przeciw grypie.

Dość szybko udało mu się złapać taksówkę, którą pojechał do najbliższego supermarketu. Zapłacił kierowcy i szybko wszedł do środka, patrząc na zegarek, żeby się upewnić, czy nie jest już zbyt długo poza bankiem. Supermarket był jednym ze starszych w dzielnicy – ogrodzony murem, zajmował kilka hektarów gruntu, na którym kiedyś były uprawy. Pamiętał, jak było tam wtedy ładnie – na zielonych łąkach pasły się krowy i konie, a kolby kukurydzy dojrzewały w letnim słońcu. Oczywiście, teraz teren ten przynosi dużo więcej pieniędzy. Przed osiemnastu laty jego przekształcenie sprawiło mu przykrość i wstyd mu było, że teraz już tego nie odczuwa. Bank przyznał na ten cel pożyczkę i pomógł w finansowaniu budowy. Był to jeden z jego pierwszych projektów. Bywało, że przejeżdżał tędy nocami, licząc stojące na parkingu samochody. A w dni wolne od pracy chodził po korytarzach licząc ludzi i czując rodzaj ulgi, gdy musiał przepychać się przez tłum.

Szybko wszedł do środka bocznym wejściem i udał się prosto do stoiska z artykułami sportowymi. Skinął na sprzedawcę ubranego w sędziowski podkoszulek w paski.

– Poproszę jakieś dobre tenisówki dla mojego bratanka.

– Jakiego rozmiaru?

– Dziesięć i pół, szerokość D.

– A ile chciałby pan wydać?

– Ze trzydzieści dolców? Sprzedający pokręcił głową.

– Mogą być z płótna i będą odparzać stopy. No i z kiepskimi podeszwami.

– A za czterdzieści?

– Mamy skórzane za pięćdziesiąt.

– Boże, kiedy ja latałem po boisku, kosztowały koło dziesięciu.

– Kiedy to było?

– W czasach prehistorycznych. W epoce dinozaurów.

Młody człowiek roześmiał się i poszedł po buty. Powinny być dobre, ocenił Duncan. Są o cały numer mniejsze niż mój normalny rozmiar. Powinny być dobre.

Zapłacił gotówką za buty i kupił jeszcze bluzę dresową.

W stoisku z odzieżą, parę kroków dalej, nabył tani, niebiesko-czerwony sweter z akrylo-poliestru. Takie swetry kupują na ogół studenci, noszą je, póki się nie rozpadną, co następuje błyskawicznie, po czym kupują następne. Za ten nabytek też zapłacił gotówką.

W innej części magazynu podszedł do stoiska z narzędziami i kupił kilka zacisków i przewodów elektrycznych, taśmę, zestaw śrubokrętów i mały młotek. W banku będzie ciemno, pomyślał, i sięgnął po latarkę i bateryjki. Po opuszczeniu stoiska zatrzymał się na chwilę w przejściu, popatrzył na tłoczących się ludzi i pomyślał, że jest wśród nich równie anonimowy, że jak inni i on traci swą tożsamość w handlowym molochu. Tu – mimo doskonałego oświetlenia – każdy był niewidzialny. Skierował się do bocznego wyjścia.

53
{"b":"109966","o":1}