Tak było wtedy, kiedy rodzina wybierała się na wakacje. Zawsze do jego obowiązków należało przypilnować, by torba z butami, skarpetami i dodatkowymi swetrami była przygotowana, a sok i krakersy dla dzieci znajdowały się pod ręką. On był odpowiedzialny za opłacenie rachunków w terminie, a w sobotnie przedpołudnia on wyruszał na zakupy, żeby uzupełnić domowe zapasy. Zastanawiał się, dlaczego te przygotowania sprawiają mu tyle satysfakcji. Zawsze wiedział, jaka jest prognoza pogody, czy jakieś zaproszenie wymaga włożenia marynarki i krawatu, czy dżinsów i sportowej koszuli. A jeśli spadł deszcz a on nie miał spakowanych płaszczy przeciwdeszczowych, zawsze wywoływało to u żony i dzieci ogromne zdumienie.
Znów spojrzał na papier. Przez głowę przemknęła mu gorzka myśl: powinienem zaplanować także tę pieprzoną robotę w Lodi. Powinienem przewidzieć reakcję konwojentów. Zaplanować różne warianty i przez parę tygodni prowadzić obserwację banku. W końcu udałoby się i nikt z nas nie wpakowałby się w to bagno.
Duncan wstrzymał tok myśli, kiedy uświadomił sobie, w jakim kierunku zmierzają: otóż on przygotowałby ten cholerny skok lepiej niż Olivia.
Wstał, podszedł do drzwi i wyjrzał z gabinetu. Główna hala była pełna świateł i ruchu. Pracownicy wykonywali ostatnie czynności przed wyjściem. Kasjerzy liczyli wpływy, sortowali przekazy i czeki. Wszystko szło swoim torem, tak jak lubią bankierzy, pomyślał.
Zobaczył, że jeden z wicedyrektorów udał się w stronę automatycznych okienek. Dobrze wiedział po co. Otworzy każde z tylnych drzwiczek i sprawdzi, czy jest wystarczająca na całą noc ilość gotówki. Ten sam człowiek zrobi dokładnie to samo następnego dnia, tym razem, żeby upewnić się, że automaty są pełne. W hallu było ich cztery. Każdy zawierał dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w banknotach dziesiecio- i dwudziestodolarowych. Podczas niektórych weekendów, na przykład w wolne dni w którymś z college'ów, w Święto Pracy, albo Columbus Day połowę tej sumy stanowiły transakcje od dwudziestu do dwustu dolarów.
Ale nie w ten weekend, pomyślał.
Zaobserwował, że wicedyrektor wrócił z korytarza i wszedł do gabinetu prezesa. Znajdowała się tam szuflada, w której trzymano klucze. Prawie każdy w banku wiedział, że w biurze są zapasowe klucze, i to była perełka w planach Duncana. Tak jak i każdy w banku wiedział, jak się nimi posługiwać, gdzie jest wyłącznik systemu alarmowego, gdzie trzymane są główne klucze. Stanowimy wąski krąg towarzyski. Dlatego tak łatwo nas wykorzystać.
Tutejszy system bezpieczeństwa ma za zadanie zapobiec trzem rzeczom: włamaniu się do systemu komputerowego z zewnątrz i od środka; włamaniu się do banku przez osobę obcą po wyjściu pracowników; wtargnięciu napastnika – szaleńca z bronią w ręku przez frontowe drzwi.
Pamiętał jak wyżsi urzędnicy banku omawiali te sprawy ze specjalistami od zabezpieczeń, którzy mieli instalować alarmy i zaprogramować komputery tak, by rozpoznawały najpospolitsze rodzaje oszustw. Było to wielkie ustępstwo wobec instynktów złodziejskich istniejących u każdego, z dyrektorami banku włącznie. Tego, że ktoś, kto dobrze zna bank, może go obrabować, jak na przykład Jesse James albo Willie Sutton, nie brano w ogóle pod uwagę.
Wrócił do swojej listy i dokładnie ją przejrzał. Dodał kolejny punkt: UBRANIE. A pod spodem napisał: Rękawiczki. Tenisówki. Dżinsy. Bluza dresowa. Kupić w hali targowej.
Do drzwi zapukała sekretarka, po czym weszła do środka. Nawet nie próbował ukryć listy. Zamiast tego wziął ją w rękę, stuknął w nią ołówkiem, oparł się wygodnie w fotelu, tak że nie mogła widzieć, co napisał na kartce.
– Panie Richards, już skończyłam. Czy mogę coś dla pana zrobić przed wyjściem?
– Dzięki, Doris, ja też za minutę wychodzę.
– Czy czuje się pan lepiej?
– Nie, nie bardzo. To przypływa i odchodzi. Pewnie jakiś wirus. Przez cały dzień miałem trochę gorączki.
– Powinien pan zostać w domu.
– Jutro jest piątek, może wyjdę wcześniej i spędzę weekend w łóżku.
– Nie brzmi to zbyt wesoło.
– Wiesz, Doris, kiedy już będziesz w moim wieku, nie będziesz traktować weekendów wyłącznie jako czasu na rozrywkę, ale także jako okazję do zregenerowania sił.
– Och, panie Richards, nie jest pan jeszcze stary…
– Dziękuję, Doris. Pochlebstwa zawsze pomagają piąć się w górę w tej organizacji.
Roześmiała się, pokiwała ręką i wyszła.
Czy naprawdę jestem stary, zastanowił się Duncan. Bliżej mi do końca, czy do początku? Pomyślał o własnych rodzicach; kiedy się urodził, byli już starzy, i jeszcze starsi, kiedy wychowywał się samotnie w tym cichym, jakby uśpionym domu. Oni zawsze byli znużeni i spowolnieni przez życie. Spróbował przypomnieć sobie jakąś chwilę niepohamowanego szczęścia, dziecięcą radość i żywiołowość podczas Gwiazdki albo beztroskie przebudzenie w dzień urodzin, ale nie zdołał. Był to dom, w którym wszystko zawsze stało na swoim miejscu, każda czynność była dokładnie zaplanowana. I to wyniosłem stamtąd. Stałem się człowiekiem cyferek. Czy nienawidziłem tego?, zapytał sam siebie. Czy to właśnie dlatego pociągnęła mnie spontaniczność rewolucji? Olivia zawsze wibrowała życiem. Chwytała idee i czyny, ugniatała je razem w dłoniach w rodzaj łatwo palnej masy. Retoryka, entuzjazm, walka; pamiętał jak upajające były te czasy. Wtedy czuł, że żyje.
Zawahał się i pomyślał: Ale byłem też przerażony.
Wyjrzał przez okno na zewnątrz i zobaczył, że kilka pracownic banku idzie chodnikiem w kierunku parkingu. Z czegoś się śmiały, ale szły szybko, otulając się płaszczami. Zastanawiał się, co je tak rozbawiło. Minęły pierwszy szereg samochodów, stojących na miejscach zarezerwowanych dla wyższych urzędników banku, w tym i dla niego. Poczuł skurcz w żołądku, gdy zdał sobie sprawę z pewnego przeoczenia. Natychmiast chwycił kartkę i dopisał: SAMOCHÓD.
Kiedy wyjrzał ponownie, grupki już nie było. Fioletowoniebieskie światło lampy ulicznej rozpraszało ciemność.
Nagle uświadomił sobie, jak wiele zawdzięcza własnej młodości. Mógłbym stać się tak samo drętwy, stateczny i nudny jak moi rodzice, a jednak tak się nie stało, i były po temu powody. Po prostu zamieniłem rewolucję idei na rewolucję odpowiedzialności.
A teraz, czy jestem już stary? Czy wciąż pamiętam, jak się walczy?
Nie znał odpowiedzi na to pytanie, ale był zupełnie pewien, że pozna ją podczas najbliższych dni.
Megan, Karen i Lauren zdjęły płaszcze i udały się do kuchni. Dziewczęta narzekały, że jest zimno, zastanawiały się, czy wkrótce spadnie śnieg. Postanowiły napić się gorącej czekolady. Megan poczuła ukłucie w serce, kiedy pomyślała, że Tommy tak lubi ten napój. Przystanęła by sprawdzić, że słuchawka leży na miejscu, na wypadek gdyby Duncan zechciał zadzwonić. Zerknęła na zegarek i zorientowała się, że wkrótce będzie w domu. Próbowała odprężyć się, ale nie mogła.
Tommy powinien być tutaj, pomyślała. Już od tylu godzin nie mogę go przytulić.
– Mamo! Chcesz filiżankę? – zawołała Lauren.
– Jest pyszna – dodała Karen.
Megan nie była pewna, jak zabrzmi jej głos, ale przełknęła ślinę i odparła:
– Jasne. Czemu nie?
W momencie kiedy Karen podawała matce czekoladę, zabrzęczał telefon.
– To nasza linia – uprzedziła Karen. – Ja odbiorę.
Podeszła do aparatu ściennego, przycisnęła guzik i podniosła słuchawkę.
– Halo – odezwała się. – Tu Lauren.
– A gdzie jest twoja równie piękna siostra? – zapytała Olivia Barrow bez żadnego wstępu.
Przez moment Lauren nie mogła złapać oddechu. Wiedziała, kto to jest, ale zmusiła się, żeby odpowiedzieć.
– Jest tu obok. Przepraszam, kto mówi?
Megan zobaczyła, że twarz córki nagle pobladła i upuściła filiżankę. Brzęk szkła/jednak zginął w nagłym zamęcie uczuć. Czekolada rozlała się na podłodze, nikt jednak nie zwrócił na to uwagi.
Karen wahała się przez chwilę, ręka z filiżanką zastygła w połowie drogi między stolikiem a ustami, po chwili szepnęła do Lauren: – Idę! – i rzuciła się do korytarza, chwytając słuchawkę z widełek.