Литмир - Электронная Библиотека

Postanowienie to wyraźnie dodało mu siły. Jego ręka powędrowała mimowolnie do ramienia Tommy'ego. Przez sztywny koc poczuł falowanie oddechu dziecka. Uśmiechnął się. To naprawdę jest niemożliwe, pomyślał, żeby widząc śpiące dziecko nie odczuwać przemożnej chęci pogłaskania go czy otulenia kocem.

Usiadł na drugiej pryczy, pozwolił myślom krążyć i śnić na jawie o wczesnym świtaniu.

Pomyślał o żonie – było to naturalne, gdyż dziecko miało wiele jej rysów, Zadowolony był, że już jej nie ma i że nie musi się o nią martwić. Był to przejaw egoizmu, ale trudno, tak właśnie o tym myślał. Wspomniał jej pogrzeb, jak głupio się wtedy czuł, uważał, że to nie w porządku, że on żyje, wymienia uściski dłoni, wita starych przyjaciół. Była wczesna jesień, popołudnie, liście dopiero zaczynały żółknąć i pojawiały się pierwsze rdzawe plamki na tle zieleni. Dzień był upalny i pamiętał, że w czarnym garniturze było mu zdecydowanie za gorąco. Miał chęć go zdjąć, krzyczeć, że wszystko jest nie tak, i że każdy przeklęty głupiec powinien wiedzieć, że ktoś tu przesadził. Nie słuchał słów księdza ani monotonnego potoku kondolencji składanych przez gości. Przyglądał się grubym, szarym chmurom zbierającym się na burzę w oddali nad górami, czekając na próżno, że spadnie deszcz, runie prosto na niego i otoczy go ścianą wody. Uśmiechnął się – bliźniaczki chwyciły go pod ramiona i wyprowadziły z cmentarza – pamiętał jak przepłynęła przez niego fala ich młodości. Deszcz nie spadł. Coraz mocniej paliło słońce i wszystko biegło swoim trybem.

Wciąż jednak wydawało mu się absurdalne, że ją przeżył, i wciąż go to dziwi. Przez tyle wspólnych lat nigdy nie przyszła mu do głowy taka możliwość. Był przekonany, pewnością zrodzoną z jakiejś głupiej, męskiej arogancji, że to on umrze pierwszy i ważne było, żeby zostawił ją dobrze zabezpieczoną. Wszystkie polisy ubezpieczeniowe były na to nastawione, a w ich testamentach były jedynie malutkie wzmianki o tym, że ona mogłaby umrzeć przed nim. Pamiętał, jak był osłupiały, gdy w gabinecie lekarskim powiedziano mu, że ona nie żyje. Patrzył na lekarza siedzącego po drugiej stronie biurka w białym kitlu i myślał: To jakaś bzdura; na pewno można to zmienić w trakcie apelacji. Nie widział nic absurdalnego w traktowaniu śmierci jako jeszcze jednego problemu prawnego.

Uśmiechnął się na to wspomnienie.

Problem z prawem polega na tym, że zmusza ono do traktowania wszystkiego, co się w życiu zdarza, jako precedensów, opinii i kwestii do rozstrzygnięcia. Jest taką zimną rzeczą, słowami i orzeczeniami, sztywnymi, próbującymi wtłoczyć całą nieskończoną różnorodność stworzoną przez człowieka w zbiór przepisów. Ona zawsze zwracała uwagę na wpływ, jaki wywierają formułki prawne na ludzi, i to właśnie czyniło prawo żywym. Wszystkie postanowienia, o życiu i wolności, lata orzekania o winie i niewinności, a ona była częścią każdego z nich. Dopóki nie umarła, a ja nie straciłem woli działania.

To było dziesięć lat temu, a ja wciąż jeszcze tu jestem. A myślałem, że wkrótce umrę. Nie umarłem i wciąż się temu dziwię.

Chciałbym, żeby tu była. Zjadłaby tę sukę żywcem.

Myśl ta znów wywołała uśmiech na jego twarzy, choć nie było to prawdą.

Sędzia położył się na pryczy i skulił pod kocem. Zimno tu, pomyślał. Szron wystąpi w nocy, niedługo spadnie śnieg. W tym pokoju jest naprawdę zimno – pewnie dlatego, że ściany są cienkie, a w dodatku ciągnie z dworu przez to miejsce, o którym muszę pomyśleć.

Zastanawiał się, co to za budynek. Przypuszczalnie stary dom wiejski, z piętrową częścią środkową i parterowymi skrzydłami po obu stronach.

Pewnie stoi samotnie wśród jakichś cholernych lasów, z dala od sąsiadów i szosy, stwierdził ze złością. No cóż, pomyślał wzdychając, mówi się trudno. Nie ma tak oddalonego od cywilizacji miejsca, którego nie można by odnaleźć. Nie ma tak odizolowanego miejsca, którego nie dosięgłoby prawo.

Przez chwilę wyobraził sobie porywaczy i ogarnęła go fala gniewu. Nie postawili nawet strażnika przy drzwiach. Są tak pewni swego, że wszyscy położyli się spać. Nie boją się Tommy'ego ani mnie, nie boją się Megan ani Duncana, nie boją się policji, która wpadnie jak burza przez drzwi frontowe i wyśle ich żałosne powłoki prosto do piekła, czego by im życzył.

Poczuł się nieco zawstydzony tą myślą. Powinienem życzyć sobie raczej, by ich aresztowano i osądzono. By wchłonął ich system.

Byłem jednak sędzią przez trzydzieści lat i nie ufam mojej własnej profesji. Ani na jotę.

Własny cynizm zaskoczył go. Od nowa zaczął analizować sytuację, w jakiej się znalazł.

Dlaczego porywacze są tacy pewni siebie? Powinni być zdenerwowani, spoceni, niespokojni. Powinni się miotać tam i z powrotem nie mogąc zasnąć. A zamiast tego w budynku panuje cisza, tak jakby byli typową podmiejską rodziną odpoczywającą przed kolejnym pracowitym dniem.

Nie rozumiał tego. Powinni być czujni. Powinni być przygotowani na wszystko.

Nie bali się nawet pokazać nam swych twarzy. Coś tu jest nie w porządku.

Sędzia Pearson zmienił pozycję; było mu na łóżku niewygodnie.

Z tuzin razy wysłuchiwał w sądzie spraw o kidnaping; o uprowadzenia – różnego rodzaju – ponad trzydzieści lat. Próbował przywołać na myśl jakąś sprawę, która przypominałaby obecną sytuację, ale nie mógł się skoncentrować, przed oczami miał wciąż tę kobietę i gorzki uśmiech na jej twarzy, kiedy stanęła przed nimi na parkingu.

I cóż oni zrobili? Porwali nas, a ona zachowywała się jakby nas znała – albo wiedziała coś o nas. Czegoś tu nie rozumiem.

Poczuł chłód nocy i naciągnął mocniej koc.

Jest bardzo niebezpieczna, pomyślał. Bardziej niż pozostali, mimo że mają broń. Tamci nie mają jej determinacji. Ona mi powie, o co tu chodzi, sprawi to jej arogancja. To ona będzie dyktować warunki.

Skulił się na swojej pryczy. Leżał tak z otwartymi oczami, czekając na nadejście nowego dnia.

Olivia Barrow wyślizgnęła się z łóżka. Była naga.

Nocny ziąb wywołał gęsią skórkę na jej ramionach i nogach, poczuła dreszcz chłodu. Chwyciła z łóżka koc i zarzuciła na ramiona jak pelerynę. Zobaczyła, że Bill Lewis natychmiast zmienił pozycję i pogrążył się jeszcze głębiej we śnie. Był nudnym kochankiem z tymi swoimi jękami, pośpiechem i monotonnymi ruchami. Zachowywał się, jakby dokonywał pospolitego aktu reprodukcji, natychmiast po orgazmie padł jak martwy. Zagryzła wargi w rozpaczy, która przeszyła ją na wspomnienie chwil w łóżku z Emily Lewis.

Podeszła do okna i wbiła wzrok w ciemność ledwo rozjaśnioną poświatą księżyca. To już zimowy księżyc, pomyślała; rzuca takie trupie światło. Wszystko wydaje się jeszcze zimniejsze, jakby ścięte szronem. Okno wychodziło na tyły domu, stąd było widać trawiastą łączkę ciągnącą się jakieś pięćdziesiąt metrów aż do lasu. Jakbym stała u brzegu oceanu, a las stanowił grzbiet napływającej fali. Można by się w nim zgubić w jednej chwili.

Lecz nie ja. Zbyt dokładnie obeszłam całą posiadłość. Pierwszy raz z tą cholerną agentką od nieruchomości, która koniecznie chciała pokazać mi coś znajdującego się bliżej miasta. Łatwo połknęła moją historyjkę – "Świeżo rozwiedziona pisarka szuka absolutnego spokoju, ciszy i odludzia". Widok gotówki skutecznie przeciął wszelkie dalsze pytania. A potem jeszcze ze sto razy, aż dokładnie zaznajomiłam się z terenem.

Olivia zwróciła swoje myśli ku wydarzeniom minionego dnia. Wydały jej się dziwnie pokawałkowane, tak jakby minęły całe dni, czy nawet tygodnie, a nie po prostu parę godzin.

Wszystko okazało się zadziwiająco proste. Zbyt długo to wszystko planowałam, żeby teraz coś nie wyszło. Od pierwszego dnia, kiedy drzwi zatrzasnęły się za mną.

Uśmiechnęła się. Wspomniała, jak policja była pewna, że kiedy tylko trochę posiedzi w więzieniu, zacznie sypać i powie im wszystko, czego chcieli.

Wspomniała agenta FBI, takiego układnego w swoim szarym garniturze i białej koszuli, z włosami krótko ostrzyżonymi na wojskową modłę, rozmawiał z nią głównie na tematy teorii rewolucji i konspiracji. Usiadł z nią przy małym stoliku i zaczął przekonywać, że powinna ułatwić sobie życie.

25
{"b":"109966","o":1}