Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Silnik eurocoptera zmienił ton. Śmigłowiec wytracił szybkość i zawisnął nad lasem. Ben, który siedział za Austinem z Zavalą i braćmi Aguirrez, dał znak pilotowi, żeby wylądował. Pilot przecząco pokręcił głową, ponieważ uważał, że jest to zbyt ryzykowne.

Pablo wyjrzał przez szybę.

– Ufasz Indianinowi?

Austin sprawdził strefę lądowania. Widoczność była ograniczona. W niskim słońcu widział tylko ciemną zieleń.

– To jego kraj, nie mój.

Pablo skinął głową i warknął do pilota coś po hiszpańsku. Pilot zawiadomił przez radio drugi helikopter, że zamierza lądować. Sea cobra odłączyła się od eurocoptera i przeleciała tam i z powrotem nad drzewami, sprawdzając detektorami podczerwieni, czy w okolicy nie czają się ludzie. Nic nie wykryła i dała zezwolenie na lądowanie.

Eurocopter opuścił się w las. Wszyscy z wyjątkiem Bena czekali, że lada chwila rozbije się o pnie drzew. Ale rozległ się tylko trzask cienkich gałęzi i ciche, głuche uderzenie, gdy płozy dotknęły ziemi. Ben wypatrzył z powietrza to, czego nie dostrzegli inni: polanę w gęstym lesie, zarośniętą bujnymi krzakami. Sea cobra usiadła kawałek dalej.

Austin odetchnął z ulgą i razem z Zavalą wyskoczyli z helikoptera. Bracia Aguirrez byli tuż za nimi. Przykucnęli z bronią gotową do strzału. Rotory przestały się obracać i zapadła kompletna cisza.

– Nikogo tu nie ma – powiedział Ben. – Nikt tutaj nie przychodzi od czasu, kiedy byłem dzieckiem. Tam jest rzeka. – Wskazał jakieś walące się budynki, ledwo widoczne w mroku. – To szałas i tartak. Pechowe miejsce. Ojciec opowiadał, że było tu mnóstwo wypadków. Drwale zbudowali w dole rzeki nowy obóz. Stamtąd mogli szybciej spławiać drewno.

Austina bardziej interesowała teraźniejszość.

– Ściemnia się. Czas ruszać.

Założyli plecaki i podzielili się na dwie grupy. Austin, Zavala, Nighthawk i bracia Aguirrez mieli być drużyną szturmową. Muskularni Baskowie poruszali się z pewnością siebie, która sugerowała, że są obeznani z tajnymi operacjami.

Dwaj dobrze uzbrojeni piloci mieli czekać na wezwanie jako wsparcie. Ben pierwszy zagłębił się w las. Pod drzewami zmrok natychmiast zamienił się w noc. Każdy z mężczyzn miał małą latarkę halogenową. Świecili sobie pod nogi i trzymali się za Benem, który przemykał między drzewami bezszelestnie jak leśny duch. Przez kilka kilometrów poruszali się truchtem. Miękki dywan z igieł sosnowych tłumił odgłos ich kroków. W końcu Ben kazał się im zatrzymać. Przystanęli w ciemności. Sapali z wysiłku, po twarzach spływał im pot.

Ben zaczął nasłuchiwać.

– Jeszcze półtora kilometra – oznajmił po chwili.

Zavala zdjął z ramienia strzelbę.

– Czas sprawdzić, czy proch nie zamókł.

– Nie przejmujcie się strażnikami – uspokoił Ben. – Wszyscy są na brzegu jeziora. Nikt się nas nie spodziewa z tej strony.

– Dlaczego? – zapytał Zavala.

– Zobaczycie. Tylko nie wysuwajcie się przede mnie – ostrzegł Nighthawk i bez dalszych wyjaśnień znów ruszył naprzód. Dziesięć minut później zatrzymali się na krawędzi przepaści. Austin oświetlił latarką urwiste, pionowe ściany, potem skierował ją w dół, gdzie szumiała woda. Jednak snop światła nie sięgnął rzeki.

– Już chyba wiem, dlaczego z tej strony nie ma strażników – powiedział Zavala. – Doszliśmy do północnej krawędzi Wielkiego Kanionu.

– Miejscowi nazwali to Skokiem Martwego Człowieka – wyjaśnił Ben. – Nie są zbyt oryginalni, jeśli chodzi o nazwy.

– Trafili w sedno – odrzekł Austin.

Zavala spojrzał w prawo, potem w lewo.

– Można jakoś to obejść?

– Musielibyśmy iść jeszcze ponad piętnaście kilometrów przez gęsty las – odparł Ben. – To najwęższe miejsce. Jezioro jest niecały kilometr stąd.

– Pamiętam film z serii Indiana Jones, gdzie przechodzono nad przepaścią po niewidzialnym moście – powiedział Zavala.

– Proście, a będzie wam dane – odparł Austin i zdjął plecak. Wyjął z niego zwój nylonowej liny i składaną kotwiczkę.

Zavala wytrzeszczył oczy.

– Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać, amigo. A ja myślałem, że jestem dobrze przygotowany, bo zabrałem scyzoryk armii szwajcarskiej z korkociągiem. Założę się, że masz też butelkę dobrego wina.

Austin wyciągnął krążek linowy i uprząż.

– Zanim przyznasz mi honorową odznakę skauta, powinienem ci coś zdradzić. Ben uprzedził mnie, że będziemy musieli przekroczyć tę fosę, zanim wedrzemy się na mury twierdzy.

Austin stanął nad samą krawędzią przepaści, zakręcił kotwiczką nad głową i cisnął ją przed siebie. Pierwszy rzut był za bliski i metal zadźwięczał o skalną ścianę. Przy dwóch następnych próbach kotwiczka wylądowała po drugiej stronie, ale o nic nie zahaczyła. Za czwartym razem zaklinowała się w szczelinie między głazami. Austin przywiązał drugi koniec liny do drzewa i sprawdził swoim ciężarem, czy kotwiczka nie puści. Potem umocował do liny krążek i uprząż, wziął głęboki oddech i dał krok w przepaść.

Miał wrażenie, że w tej podróży przekroczył szybkość dźwięku. Kępa krzaków zamortyzowała jego lądowanie. Zavala za pomocą drugiej liny przyciągnął krążek z powrotem, przyczepił plecak Austina i wysłał nad przepaścią. Po przetransportowaniu w ten sposób całego bagażu Zavala i Ben, a po nich dwaj Baskowie, przedostali się na drugą stronę.

Zabrali swoje rzeczy i ruszyli przez las. W końcu zobaczyli między drzewami światła. Wyglądały jak ogniska w cygańskim obozowisku. Usłyszeli przytłumione odgłosy maszyn.

Ben zatrzymał grupę.

– Teraz trzeba uważać na strażników – szepnął.

Zavala i Baskowie zdjęli z ramion broń, Austin odpiął kaburę przy pasie. Przed wyprawą przestudiował zdjęcia satelitarne kompleksu, żeby móc orientować się w terenie. Ben pomógł mu uzupełnić wiadomości.

Hangar zeppelina stał niedaleko jeziora. Otaczała go sieć asfaltowych alejek i dróg dojazdowych, łączących mniejsze budynki, ukryte w lesie. Austin poprosił Bena, żeby mu pokazał, gdzie widział kopułę. Indianin poprowadził go między drzewami do krawędzi asfaltowej ścieżki, oświetlonej słabymi lampami na wysokości kostek. Alejka była pusta, więc szybko przebiegli do lasu po drugiej stronie.

W pewnym momencie Ben zatrzymał się i wyciągnął przed siebie ręce jak lunatyk. Zaczął iść w kierunku drzew blokujących drogę. Znów przystanął i szeptem kazał Austinowi zrobić to samo. Austin posuwał się naprzód z wyciągniętymi rękami, dopóki nie dotarł do pni. Jednak zamiast chropowatej kory poczuł pod palcami gładką, zimną powierzchnię. Przyłożył do niej ucho i usłyszał cichy szum. Cofnął się i znów zobaczył pnie drzew. Pomyślał, że kamuflaż adaptacyjny ma wielką przyszłość.

Szybko wrócili po swoich śladach. Austin zaproponował, żeby się rozdzielili i zbadali budynki. Mieli się spotkać po piętnastu minutach.

– Tylko unikajcie nieświeżych lodów Eskimos – doradził Zavala i zniknął w ciemności.

Pablo zawahał się.

– A jeśli nas odkryją?

– Jeśli będziesz mógł to zrobić po cichu, zneutralizuj każdego, kto cię zauważy – odrzekł Austin. – W razie czego uciekaj tą samą drogą, którą przyszliśmy.

– A co ze mną? – zapytał Ben.

– Już zrobiłeś swoje: przyprowadziłeś nas tutaj. Odpocznij.

– Nie mogę siedzieć bezczynnie, kiedy moja rodzina jest w niebezpieczeństwie.

Austin nie dziwił się Benowi, że chce znaleźć swoich krewnych.

– Trzymaj się blisko mnie.

Wyciągnął bowena z kabury i zaczekał, aż pozostali znikną w ciemności. Potem skinął Benowi, żeby szedł za nim. Ruszyli asfaltową ścieżką, rezygnując z osłony lasu.

Słyszeli ruch nad jeziorem, ale droga była wolna. Wkrótce dotarli do długiego, niskiego budynku. Nikt go nie pilnował.

– Wstąpimy? – zapytał Austin Bena.

Weszli do środka. Okazało się, że to tylko magazyn. Zrobili szybką inspekcję i wrócili na miejsce zbiórki. Po kilku minutach zjawił się Zavala.

– Sprawdziliśmy magazyn – poinformował go Austin. – Znalazłeś coś ciekawego?

– Niestety, tak – odparł Zavala. – Na zawsze rezygnuję z ryby z frytkami. Chyba trafiłem na kolebkę Frankenfishów.

64
{"b":"109058","o":1}