Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– O co ci chodzi?

– Daj spokój, Rebus. Trumna.

– Słyszałem, że już z nią skończyłeś.

– Więc teraz jest dowodem w śledztwie?

– Nie. Właśnie chciałem ją oddać pani Dodds.

– Już to widzę. Coś dziwnego się tu dzieje.

– Sprytny chłopiec z ciebie. To „coś” to po prostu policyjne śledztwo. A tak przy okazji, to właśnie siedzę w nim po uszy, więc jeśli pozwolisz…

– Bev wspominała coś o jakichś innych trumnach…

– Naprawdę? Może się przesłyszała.

– Nie sądzę. – Holly zawiesił głos, jednak Rebus milczał. – No dobra – rzucił w końcu. – Pogadamy później.

„Pogadamy później”, dokładnie to samo powiedział przedtem Siobhan. Przez ułamek sekundy zastanowił się nawet, czy Holly mógł ich podsłuchiwać. Nie, to przecież niemożliwe. Po skończonej rozmowie dwie rzeczy go zastanowiły. Po pierwsze, Holly ani słowem nie wspomniał o numerach telefonów, które znikły z jego ściany, więc pewnie jeszcze tego nie zauważył. Po drugie, zadzwonił na numer komórkowy Rebusa, a więc go zna. Zwykle Rebus podawał numer swojego pagera, nie komórki. Nie pamiętał jednak, który numer podał Bev Dodds…

Bank Balfour niczym nie przypominał banku. Przede wszystkim mieścił się na Charlotte Square, w jednym z najelegantszych miejsc na całym Nowym Mieście. Na zewnątrz, w hałasie i smrodzie ulicznym, klienci, objuczeni torbami zakupów, z utęsknieniem czekali w kolejkach na nie nadjeżdżające autobusy, natomiast wewnątrz był inny świat. Na podłodze leżał puszysty dywan, na górę wiodły wspaniałe szerokie schody z wiszącym nad nimi kryształowym żyrandolem, ściany błyszczały olśniewającą bielą po niedawnym malowaniu. W sali operacyjnej nie widać było ani kolejek klientów, ani okienek kasowych. Wszelkie transakcje prowadziło trzech konsultantów przy biurkach rozstawionych w takiej odległości od siebie, by zapewnić dyskrecję rozmów. Konsultanci byli młodzi i elegancko ubrani. Klienci czekający na zaproszenie do jednego z gabinetów siedzieli rozparci w wygodnych fotelach i czytali coś ze stosu gazet i czasopism wyłożonych na niskich stolikach. Panowała atmosfera pełna namaszczenia, było to bowiem miejsce, gdzie pieniądze nie tyle się szanuje, co się do nich modli. Siobhan skojarzyło się to od razu z kaplicą.

– No i co ci powiedział? – zapytał Grant.

Wsunęła telefon komórkowy z powrotem do kieszeni.

– Uważa, że powinniśmy porozmawiać z Farmerem.

– A to jego numer? – spytał Grant, wskazując na kartkę z zapisanym numerem telefonu.

– Tak – potwierdziła i przed numerem dopisała literkę F. F jak Farmer. System ten utrudniłby identyfikację adresów i numerów telefonu zapisanych w notesie w razie, gdyby dostał się w niepowołane ręce. Była poruszona tym, że dziennikarz, którego ledwie kojarzyła, zna jej telefon domowy. Nie obawiała się, że zacznie do niej wydzwaniać, ale zawsze…

– Myślisz, że jest ktoś tu z debetem na koncie? – zapytał Grant.

– Może ktoś z personelu, bo co do klientów, to nie sądzę.

Otworzyły się jedne z drzwi, wyszła z nich kobieta w średnim wieku i cicho je za sobą zamknęła. Potem zaczęła bezszelestnie sunąć w ich kierunku.

– Pan Marr państwa oczekuje.

Spodziewali się, że wejdą przez te same drzwi, jednak ona ruszyła schodami na górę. Szła szybkim energicznym krokiem, cały czas pozostając kilka kroków przed nimi i uniemożliwiając próbę rozmowy. Na końcu korytarza na pierwszym piętrze zatrzymała się przed ogromnymi dwuskrzydłowymi drzwiami, zapukała i poczekała na odzew.

– Wejść!

Wykonała polecenie, otwierając równocześnie oba skrzydła, i ruchem ręki zaprosiła ich do środka.

Gabinet był olbrzymi z trzema dużymi oknami w weneckim stylu, sięgającymi od podłogi do sufitu, na których wisiały lniane zasłony w pastelowym kolorze. Wzdłuż ściany stał ogromny stół konferencyjny z polerowanego dębu z rozłożonymi na nim blokami papieru, długopisami i kilkoma dzbankami z wodą. Mimo swej wielkości zajmował zaledwie jedną trzecią powierzchni gabinetu. W pobliżu telewizora, na którego ekranie widać było aktualne notowania giełdowe, ustawiona była kanapa i fotel. Sam Ranald Marr stał za swym biurkiem, masywnym antykiem z ciemnego orzecha. Biurko i jego właściciel mieli zbliżoną karnację, a kolor opalenizny Marra wskazywał, iż pochodzi ona z Karaibów, a nie z gabinetu odnowy na Nicolson Street. Marr był postawnym mężczyzną z nienagannie ostrzyżonymi szpakowatymi włosami. Miał na sobie ciemny dwurzędowy garnitur w paseczki, niemal na pewno szyty na miarę. Poruszając się z godnością, wyszedł zza biurka, by ich powitać.

– Ranald Marr – przedstawił się, po czym zwracając się do kobiety, dodał: – Dziękuję, Camille.

Zamknęła za sobą drzwi, a Marr zaprosił ich gestem ręki na kanapę. Oboje usiedli, on zaś zasiadł w fotelu pokrytym identyczną skórą i założył nogę na nogę.

– Są jakieś wiadomości? – zapytał, a na jego twarzy pojawił się wyraz zatroskania.

– Śledztwo jest w toku, panie prezesie – oświadczył Grant, a Siobhan siłą się powstrzymała, by nie rzucić mu spojrzenia. „Śledztwo jest w toku…” Ciekawe z jakiego filmu to wziął.

– Powodem naszej dzisiejszej wizyty jest to – zaczęła Siobhan – że Philippa uczestniczyła w jakiejś grze.

– Doprawdy? – zdziwił się Marr. – A co to ma wspólnego ze mną?

– Doszły nas słuchy, panie prezesie – oświadczył Grant – że pan też lubi grać w takie gry.

– W takie gry…? – Marr klasnął w dłonie. – Och, już wiem, o co wam chodzi. O moich żołnierzyków. – Zmarszczył czoło. – I w to właśnie grała Flipa? Nigdy nie okazywała śladu zainteresowania…

– Tu chodzi o taką grę, w której podaje się zakodowane wskazówki, a gracz musi je odgadywać, by móc przejść do następnego etapu gry.

– Więc to coś zupełnie innego – powiedział Marr, klepnął się w kolana i wstał z fotela. – Chodźcie, pokażę wam. – Podszedł do biurka i z szuflady wyjął klucz. – Chodźcie za mną – rzucił dość opryskliwie i otworzył drzwi na korytarz. Poprowadził ich z powrotem do schodów, jednak nie zszedł na dół, tylko znacznie węższymi schodami poszedł w górę na drugie piętro. Siobhan zauważyła, że idąc, Marr lekko utyka. Starał się to skrzętnie ukrywać, jednak dało się to zauważyć. Pewnie przydałaby mu się laska, pomyślała Siobhan, jednak próżność nie pozwala mu jej używać. Idąc za nim, czuła, jak ciągnie za sobą smugę zapachu wody kolońskiej. Na palcu brak było obrączki. Kiedy wyciągnął rękę, by przekręcić klucz, zauważyła, że na przegubie miał na brązowym skórzanym pasku dopasowanym kolorystycznie do opalenizny skomplikowanie wyglądający zegarek.

Otworzył drzwi i wszedł do środka pierwszy. Okno wewnątrz zasłonięte było czarną tekturą, zapalił więc lampę na suficie. Pokój był mniej więcej o połowę mniejszy od jego gabinetu, a cały środek zajmowało coś w rodzaju olbrzymiego stołu. Była to plansza z makietą terenu z zielonymi pagórkami i przecinającą go niebieską wstęgą rzeki, o wielkości mniej więcej trzy na sześć metrów. Znajdowały się na niej drzewa i sterczały ruiny jakichś budynków, a większość terenu zajmowały dwie armie stojące naprzeciwko siebie. W sumie było kilkuset żołnierzy podzielonych na pułki. Figurki miały niewiele ponad dwa centymetry wysokości, natomiast wykonane były z ogromną pieczołowitością.

– Większość z nich sam pomalowałem. Każdemu starałem się nadać jakieś drobne cechy indywidualne, żeby się troszkę między sobą różnili.

– I rozgrywa pan tu bitwy? – spytał Grant, biorąc do ręki armatę. Marr wyraźnie nie dopuszczał intruzów na pole bitwy. Kiwnął głową, dwoma palcami delikatnie wyjął armatę z dłoni Granta i ustawił ją z powrotem na planszy. – Brałem udział w bitwie paintball – powiedział Grant. – Grał pan w to kiedyś?

Marr uśmiechnął się kwaśno.

– Wybraliśmy się kiedyś z całą załogą, ale nie mogę powiedzieć, żebym był zachwycony: strasznie to niechlujne. Ale Johnowi się podobało i nawet się odgraża, że jeszcze tam wrócimy.

– Johnowi, czyli panu Balfourowi – domyśliła się Siobhan.

59
{"b":"108287","o":1}