Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie, nie, nic… Pomyślałem tylko, że może moglibyśmy się spotkać. Bardzo mnie pani zaciekawiła tą tajemniczą uwagą o innych lalkach.

Zaśmiała się.

– I chce się pan teraz ze mną spotkać?

– Nie, ale pomyślałem, że może jutro. Wiem, że to dzień wypoczynku i tak dalej, ale może udałoby się nam połączyć przyjemne z pożytecznym. – Aż się sam skrzywił na dźwięk tych słów. Powinien to sobie wszystko wcześniej przemyśleć i przygotować – co jej powie i jak.

– I jak pan to sobie wyobraża? – spytała tonem, w którym usłyszał rozbawienie. W tle słychać było muzykę: jakaś klasyka.

– Może lunch?

– Gdzie?

No rzeczywiście, gdzie? Już nie pamiętał, kiedy ostatni raz zapraszał kogoś na lunch. Chciał, żeby miejsce zrobiło na niej wrażenie, żeby to było gdzieś, gdzie będzie…

– Zgaduję – powiedziała – że w niedziele lubi pan wyskoczyć na smażeninę. – Było niemal tak, jakby wyczuła jego zmieszanie i próbowała mu pomóc.

– Tak łatwo mnie przejrzeć?

– Wręcz przeciwnie. Jest pan do szpiku kości wzorem szkockiego samca. Ja natomiast lubię coś prostego, świeżego i zdrowego.

Rebus roześmiał się.

– Czyli na pierwszy rzut oka widać brak zgodności.

– Niekoniecznie. Gdzie pan mieszka?

– Marchmont.

– No to zjedzmy lunch w Fenwick’s – oświadczyła. – Idealnie pasuje.

– Wspaniale – odpowiedział. – Wpół do pierwszej?

– Już się cieszę. Dobranoc, panie inspektorze.

– Mam nadzieję, że nie będzie mnie pani przez cały lunch męczyła tym inspektorem.

Zdało mu się, że w ciszy, jaka nastała, słyszy, jak się uśmiecha.

– Do zobaczenia jutro, John.

– Życzę miłej reszty wie… – Nie dokończył zdania, bo odłożyła już słuchawkę.

Wrócił do pubu i znów wziął do ręki książkę telefoniczną. Fenwick’s na Salisbury Place. Niecałe dwadzieścia minut spacerkiem od jego mieszkania. Musiał tamtędy przejeżdżać dziesiątki razy. Pięćdziesiąt metrów od tego miejsca Sammy miała wypadek, pięćdziesiąt metrów dalej morderca próbował go ugodzić nożem. Jutro postara się, by się od tych wspomnień uwolnić.

– Jeszcze raz to samo, Harry – powiedział, wspinając się na palce.

– Poczekaj na swoją kolej, jak wszyscy – burknął Harry, ale Rebus wcale się tym nie przejął. Nic a nic go to nie obeszło.

Przyszedł dziesięć minut za wcześnie.

Ona wkroczyła do środka pięć minut po nim, czyli też była przed czasem.

– Ładnie tu – powiedział na przywitanie.

– Prawda?

Miała na sobie dwuczęściowy czarny kostium i popielatą jedwabną bluzkę. Tuż nad lewą piersią połyskiwała krwistoczerwona broszka.

– Mieszkasz gdzieś w pobliżu? – zapytał.

– Niezupełnie. W Portobello.

– Ależ to szmat drogi stąd! Trzeba było powiedzieć.

– Dlaczego? Lubię tu przychodzić.

– Często jadasz na mieście? – Wciąż próbował się oswoić z myślą, że chciało jej się przyjechać na lunch aż do Edynburga.

– Kiedy tylko mam okazję. Jedną z dodatkowych zalet mojego doktoratu jest to, że kiedy dzwonię w sprawie rezerwacji, to proszę o stolik dla „doktor Burchill”.

Rebus rozejrzał się wokół. Poza nimi, zajęty był tylko jeszcze jeden stół w przedniej części sali. Wyglądało to na jakąś rodzinną fetę: dwoje dzieci i sześcioro dorosłych.

– Dziś nie zrobiłam rezerwacji. Tu w porze lunchu nigdy nie ma tłumów. No to co zamawiamy?

Myślał początkowo o przystawce i drugim daniu, jednak ona zdawała się być przekonana, że naprawdę ma ochotę na smażeninę, więc ją zamówił. Ona zdecydowała się na zupę i kaczkę. Uzgodnili, że jednocześnie zamówią wino i kawę.

– Prawdziwy brunch [(ang.) – połączenie późnego śniadania z lunchem] – rzekła. – Typowo niedzielny.

Pomyślał, że istotnie. Powiedziała mu także, że jeśli chce, może palić, jednak on nie skorzystał. Przy rodzinnym stole troje paliło, ale na razie nie czuł jeszcze przymusu.

Zaczęli rozmowę od Gill Templer, znajdując w niej wspólny lemat. Pytania Jean były dociekliwe.

– Czasami trochę ją ponosi, nie uważasz?

– Robi to, co do niej należy.

– Między wami coś kiedyś było, prawda?

Otworzył szeroko oczy.

– Ona ci to powiedziała?

– Nie. – Jean zawiesiła głos i wygładziła sobie serwetkę na kolanach. – Ale domyśliłam się z tego, jak kiedyś o tobie opowiadała.

– Kiedyś?

Uśmiechnęła się.

– W końcu to było dawno temu, prawda?

– W czasach prehistorycznych – potwierdził niechętnie. – A ty?

– Mam nadzieję, że ja nie należę do prehistorii.

Uśmiechnął się.

– Chodziło mi o to, żebyś mi coś opowiedziała o sobie.

– Urodziłam się w Elgin. Oboje rodzice byli nauczycielami. Skończyłam uniwersytet w Glasgow. Grzebałam się w archeologii. Potem zrobiłam doktorat na uniwersytecie w Durham, a następnie studia podyplomowe za granicą – Stany i Kanada – ze specjalizacją w dziewiętnastowiecznych migracjach. Zaczęłam pracę jako kustosz w muzeum w Vancouver, potem, kiedy nadarzyła się okazja, wróciłam tutaj. Przez prawie dwanaście lat pracowałam w starym muzeum, teraz przeszłam do nowego. – Wzruszyła ramionami – Mniej więcej tyle.

– Skąd znasz Gill?

– Przez kilka lat w szkole byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Potem na jakiś czas straciłyśmy kontakt…

– Nigdy nie byłaś mężatką?

Wbiła wzrok w talerz.

– Byłam. Krótko, w Kanadzie. Zmarł młodo.

– Przykro mi.

– Bill zapił się na śmierć, choć jego rodzina nigdy w to nie uwierzyła. Myślę, że głównie dlatego wróciłam do Szkocji.

– Dlatego że zmarł?

Potrząsnęła głową.

– Gdybym tam została, musiałabym uczestniczyć w tworzeniu mitu, który oni postanowili zbudować.

Rebus pomyślał, że chyba wie, o co jej chodzi.

– A ty masz córkę, prawda? – odezwała się nagle, wyraźnie chcąc zmienić temat.

– Samanthę, tak… Ma już dwadzieścia parę lat.

Jean roześmiała się.

– Ale nie wiesz dokładnie ile?

Starał się uśmiechnąć.

– To nie to. Miałem zamiar powiedzieć, że jest inwalidką. Ale to cię pewnie specjalnie nie interesuje.

– Och… – Zamilkła na chwilę, a potem spojrzała na niego i dodała: – Ale musi to być ważne dla ciebie, bo inaczej nie byłaby to pierwsza myśl, jaka ci w związku z nią przychodzi do głowy.

– To prawda. Ale jej stan się polepsza i już zaczyna chodzić. Z pomocą takiego balkonika, jak używają starzy ludzie.

– No to chwała Bogu – powiedziała.

Kiwnął głową. Nie miał ochoty opowiadać jej całej historii, a i ona nie paliła się, by go wypytywać.

– Jak zupa?

– Bardzo dobra.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, potem zaczęła go rozpytywać o pracę w policji. W jej pytaniach znów była nie obowiązująca ciekawość, jaką okazuje się komuś nowo poznanemu. Zazwyczaj Rebus czuł się skrępowany, kiedy musiał opowiadać o swojej pracy. Nigdy nie był pewien, czy ludzi to naprawdę interesuje. A nawet jeśli tak, to był przekonany, że nie chcą słuchać o tych wszystkich brutalnych i odrażających szczegółach związanych z samobójstwami i krojeniem zwłok, o banalnych niesnaskach i chwilach załamań, które prowadzą ludzi za kratki. O domowych kłótniach i zabójstwach kuchennymi nożami, o sobotnich wieczorach, które wymknęły się spod kontroli, o zawodowych bandziorach i narkomanach. Zawsze bał się, że kiedy zacznie o tym wszystkim mówić, brzmieniem głosu zdradzi swą pasję do zawodu. Mógł mieć bowiem wiele wątpliwości co do metod i ewentualnych rezultatów, natomiast sama praca w policji wciąż dostarczała mu dreszczyku emocji. Czuł, że ktoś taki jak Jean Burchill zdoła przebić się przez zewnętrzną skorupę, zajrzeć głębiej do środka i znaleźć tam dużo więcej. I zdać sobie sprawę, że jego umiłowanie do tej pracy jest w rzeczywistości przejawem chęci grzebania się w cudzych sprawach i wyrazem jego tchórzostwa. Wgryzał się w szczegóły życia innych ludzi i w ich problemy po to, by nie musieć się zastanawiać nad własnymi wadami i klęskami.

– Masz zamiar to wreszcie zapalić? – zapytała Jean z rozbawieniem w głosie.

29
{"b":"108287","o":1}