Литмир - Электронная Библиотека

Popołudnia i większość wieczorów poświęcałem również na naukę oraz na pisanie i przepisywanie na nowo moich opowiadań oraz lekkich, nie beletrystycznych tekstów, które posyłałem do kolejnych czasopism; wszystkie odsyłano mi z powrotem. Miałem teraz własną przenośną maszynę, kupioną u Macy'ego na zniżkę pracowniczą Sylvii – w czasach przed pojawieniem się sklepów z przeceną, kiedy zniżka wciąż była zniżką. Dowiedziawszy się, że istnieje coś takiego jak klawiatura pisarska, zamówiłem ją sądząc, że pisanie pójdzie mi dzięki niej o wiele szybciej. Wprowadzono w niej trywialne modyfikacje w rodzaju umieszczenia cudzysłowu i znaku zapytania w dolnym rzędzie. Nie robiło to żadnej różnicy. Trochę szybsze stukanie w klawisze oznaczało jedynie, że będę musiał o wiele wcześniej zacząć przepisywać strony, akapity i nawet pojedyncze zdania. Oboje dużo czytaliśmy dla przyjemności. Shirley przeczytała „Wichrowe wzgórza" i zdumiało ją, jak bardzo książka różni się od filmu. Ja czytałem wszystko, co w moim mniemaniu mogło mnie czegoś nauczyć. W radiu słuchaliśmy jedynej w Los Angeles stacji z muzyką klasyczną i ogólnokrajowych programów komediowych, które już przedtem bardzo lubiliśmy. Można było posłuchać Freda Allena, a Jack Benny był w dalszym ciągu zabawny.

Dwoma autorami, których odkryłem na nowo i gorąco podziwiałem, byli Aldous Huxley (obecnie nie jestem już w stanie dociec dlaczego) oraz H. L. Mencken, którego zasługi jako pisarza i myśliciela do dzisiaj nie ulegają najmniejszej kwestii: nie ukrywana i zjadliwa niechęć do wszelkiego rodzaju hucpy, stworzenie bogatej i bezsprzecznie jego własnej odmiany amerykańskiej angielszczyzny oraz stylu, którego zewnętrzne aspekty można próbować powielać, ale istoty i indywidualności nie udało się moim zdaniem oddać nikomu.

Należałem do wielu próbujących go powielać adeptów, łudząc się, że jestem jedyny. Słowa w rodzaju „palant" i „cięgi" zaczęły się pojawiać w moim pisarskim słowniku w szyderczych humoreskach, które wyrzucałem z siebie przynajmniej raz w tygodniu na zmianę z opowiadaniami produkowanymi mniej więcej w tym samym tempie. W bibliotece uniwersyteckiej odkryłem jego utwór opublikowany chyba w roku 1919. Przyznaję teraz ze wstydem, że kiedy go czytałem, pękałem ze śmiechu, bijąc niemal brawo, a przecież gdyby go dzisiaj wydać, skazano by autora na dożywotnie dyby i nikt uczciwy by się za nim nie ujął. Cienki tomik zatytułowany jest „W obronie kobiet". Jego rzekoma (i obłudna) teza głosi, że kobiety są w zasadzie bardziej inteligentnymi przedstawicielkami ludzkiej rasy; mężczyźni są w porównaniu z nimi głupsi. Dowód? Kobiety nakłaniają mężczyzn, żeby się z nimi żenili, żeby z nimi żyli i tolerowali je na forum towarzyskim. Z zażenowaniem przyznaję, że jako pisarz przejąłem nie tylko słownictwo Menckena. Zwyczajem, konwencją tamtej epoki było stereotypowe prezentowanie kobiety jako obiektu protekcjonalnych docinków. Cieszę się, że żadna z moich ówczesnych literackich prób nie ukazała się drukiem i z tego, co wiem, nie przetrwała do dzisiaj w formie manuskryptu.

Złożyłem papiery na wydział dziennikarski, wyobrażając sobie błędnie, że będę tam dużo pisał i czytał oraz że praca w gazecie jest z samej swojej natury pociągająca, jeśli nie elektryzująca. Widząc jednak wśród wymaganych na tym kierunku zajęć kursy adiustacji, redagowania i korekty, przeniosłem się czym prędzej na anglistykę i z głębokim oddechem ulgi błogosławiłem swoje szczęście. Miałem wrażenie, że o mały włos uniknąłem nieodwracalnej i straszliwej katastrofy.

W pierwszym semestrze, podobnie jak i później, zapisałem się na więcej kursów, niż to było konieczne. Dlaczego nie, skoro i tak wszystkie koszty pokrywało państwo? Uczęszczając na kursy wakacyjne, zdołałem zrealizować czteroletni program w trzy lata. W pierwszym roku zaliczyłem pokrywające się częściowo kursy bakteriologii, botaniki i zoologii. Były to dla mnie całkowicie nowe i absolutnie fascynujące dziedziny wiedzy. Zapisałbym się chętnie na wstępny kurs fizyki (wciąż mam taką ochotę), ale nie miałem wolnego okienka (i do tej pory nie mogę znaleźć). Na zajęciach z historii cywilizacji – trwały chyba dwa semestry – nie było ani przez chwilę mowy o rzeczy, która nie budziłaby we mnie dreszczu podniecenia. Wciąż żywe jest w mojej pamięci uniesienie, z jakim słuchałem po raz pierwszy o Indusie, Tygrysie i Eufracie – jaki dźwięczny rezonans budzą te wspaniałe słowa – a także o Praksytelesie i Peryklesie. Ćwiczenia z angielskiego okazały się wodą na mój młyn: interpunkcja i składnia były łatwe, a prace pisemne dawały sposobność pokazania tego, co mam na warsztacie.

Pisząc swoje prace, starałem się zawsze tak chytrze opracować temat, aby bez większych zmian móc przedstawić tekst do publikacji w jednym ze znanych mi popularnych czasopism. Kiedy przygotowując rozprawkę na temat paleontologii, natknąłem się w akapitach poświęconych okresom geologicznym na terminy w rodzaju mezozoiczny i jurajski, które mogłem powtórzyć z pamięci, ale których nie próbowałem nawet zrozumieć, najpierw napisałem pracę po bożemu, a następnie przerobiłem ją na humorystyczną parodię utrzymaną (taką miałem nadzieję) w miażdżąco protekcjonalnym stylu H. L. Menckena o używaniu niezrozumiałego żargonu narzucanego nam przez pedagogów (kolejne słowo, które przejąłem od Menckena). Przepisany na maszynie tekst powędrował wszędzie i nigdzie się nie ukazał. Nie był pewnie taki humorystyczny, jak myślałem.

Opowiadania, które pisałem w tym czasie, miały ekstrawagancki wątek, zakończony często w cudowny sposób przez ironiczną interwencję siły wyższej, stającej po stronie szlachetnych i pokrzywdzonych. Pamiętam, że w jednym z nich francuski farmer w Prowansji, potajemnie kolaborujący z okupantem, patrzy z niemym przerażeniem, jak wszystkich jego dziesięciu synów zostaje wybranych w trakcie prowadzonej losowo selekcji wieśniaków, którzy mają zostać rozstrzelani w ramach akcji odwetowej. W innym przybysz poszukujący na chrześcijańskim Południu osoby, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach, okazuje się Jezusem albo kimś w rodzaju anioła zemsty, postanawiającym ukarać winnych morderstwa. Z przyjemnością donoszę, że również te opowiadania nigdzie się nie ukazały.

Na fakultatywny kurs współczesnego teatru (chciałem również zostać dramaturgiem; pisanie sztuk wydawało się łatwiejsze, wymagało bowiem mniejszej liczby słów) chodziła także zdolna blondynka o nazwisku Mary Alden, która szybko nabrała do mnie antypatii i nie starała się jej wcale ukrywać. Była w moim wieku, może trochę starsza, i przez kilka lat pracowała w teatrze. Nasza dwójka dominowała w dyskusjach i zajmowaliśmy przeciwstawne stanowiska niemal w każdej kwestii. Wkurzały ją moje sprzeczności. Przyjechawszy niedawno z Nowego Jorku, miałem nad nią tę przewagę, że znałem ludzi pracujących w tamtejszym show-biznesie, o których ona w przeciwieństwie do prowadzącego zajęcia jeszcze nie słyszała. Nie mogła mi wybaczyć mojego zarozumialstwa. Było mi przykro, że Mary Alden mnie nie znosi, bo ja ją lubiłem. Traktowała jako świętość to, co dla mnie było przedmiotem zabawy.

Niestety coś podobnego przydarzyło mi się potem jeszcze kilka razy – z absolwentem filozofii, niejakim Norwoodem Hansonem, na parowcu wiozącym do Anglii pokaźny kontyngent stypendystów Fulbrighta; z kolegą z wydziału na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, Gordonem Smithem, gdy zwiedzaliśmy uświęcone krwią poległych pole bitwy i cmentarze w Gettysburgu; oraz kilkakrotnie z kolegą z Uniwersytetu Nowojorskiego, Davidem Krause'em, tyle że David i ja pozostaliśmy przyjaciółmi przez cały czas studiów i potem. Dwaj pozostali nigdy już się do mnie nie odezwali.

Moja matka mogła im powiedzieć, że mam pokręcony umysł.

Przekonawszy się na pierwszym semestrze, że mogę, nie wysilając się, uzyskać najlepsze oceny praktycznie ze wszystkich przedmiotów, ułożyłem ze znawstwem weterana program na następny semestr, tak aby dwa lub trzy razy w tygodniu kończyć wcześniej zajęcia, spotykać się z żoną w śródmieściu i łapać autobus, który dowoził nas na wyścigi, gdzie obstawialiśmy duble. (Był to dziecinny kaprys, bo żadne z nas nie obstawiało dubli, kiedy bywaliśmy wcześniej na wyścigach, i nie robiło tego nigdy potem). Wysiadając któregoś razu z tramwaju z książkami w ręku po spędzonej na kampusie połowie dnia, zobaczyłem ze zdumieniem Shirley, która machała ręką i biegła do mnie z twarzą zaróżowioną z radości. W ręku trzymała list, który przyszedł tego ranka już po moim wyjściu z pensjonatu. Było to zawiadomienie o przyjęciu do druku w „Esquire" utworu, który napisałem pierwotnie jako zadanie z angielskiego. Mając opisać jakąś metodę lub wynalazek, wymyśliłem serię niezawodnych systemów, wszystkie głupawe, pozwalających zawsze wygrywać na wyścigach.

47
{"b":"107015","o":1}