Литмир - Электронная Библиотека

Podczas wojny stacjonowałem dwukrotnie w dolnej Kalifornii i za każdym razem bardzo mi się tam podobało. W wojsku podobało mi się właściwie w każdym miejscu – także na Korsyce, jeśli nie liczyć czyhających tam zagrożeń; nawet w San Angelo w Teksasie, dokąd wysłano mnie na kilka miesięcy z Europy i gdzie nie miałem prawie nic do roboty. Jestem osobą, którą generalnie dość łatwo zadowolić (chociaż moim bliskim trudno będzie w to uwierzyć, a dalsi znajomi nie dadzą temu wiary). W bazie powietrznej w Santa Ana, gdzie jako kadet lotnictwa zostałem skierowany w celu otrzymania konkretnego przydziału i wstępnego przeszkolenia, oddawaliśmy się w weekendy spokojnym rozrywkom w samym mieście bądź też odbywaliśmy dłuższe męczące całonocne wycieczki autobusem do

Los Angeles. W szkole bombardierów w Victorville na pustyni mogliśmy, jeśli mieliśmy ochotę, zabalować w sobotnią noc w Balboa Beach, mając do dyspozycji rozświetlone molo, sale taneczne, bary i biliony młodych dziewcząt i kobiet, które również przyciągał tam zamiar dobrej zabawy. Podobnie jak wielu innych ludzi, dolna Kalifornia urzekała mnie – i wciąż urzeka -filmową charyzmą, stanowiąc symbol ekscytującego piękna, przepychu i wielkich możliwości. Nikt nie wyrażał zastrzeżeń, gdy postanowiliśmy tam wyjechać. Nie bez znaczenia był też oczywiście umiarkowany kalifornijski klimat.

Ten ostatni kontrastował ostro z potwornym, przygnębiającym zimowym krajobrazem, w który zostałem brutalnie rzucony po powrocie w styczniu parowcem do Stanów, kiedy przyjechałem na przepustkę na Coney Island. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że mając możliwość wyboru, raczej bym tu nie zamieszkał. Wesołe miasteczka Coney Island dawno już straciły dla mnie i dla większości z nas swoją magię, a w zimie i tak wszystko poza barem Nathana pozamykano na cztery spusty. Było ciemno i szaro. Nikogo nie było i nic się nie działo. Nie działały żadne kluby. Nie miałem dziewczyny i nie znałem żadnych dziewczyn, które chciałbym poznać bliżej i które mogłyby chcieć mnie poznać. Poza kinem nie było tej zimy na Coney Island dokąd pójść na randkę; inne miejsca były zbyt odległe, a ja nie miałem samochodu. Gdybym miał samochód, nie wiedziałbym, jak nim jeździć. Nie miałem co robić.

Tęskniłem za wojskiem, w którym zawsze – nawet kiedy nie było nic do roboty – mieliśmy co robić.

Po kilku dniach Lee i Sylvia zwrócili uwagę na moją żałosną inercję i to oczywiście Lee wysunął propozycję, która nie była wcale taka nierealna, jak sądziliśmy wszyscy troje z początku. Sylvia i ja nie wpadlibyśmy na to za milion lat, ale Lee, nasz bezinteresowny marzyciel, wymyślił coś, co w cudowny sposób przełamało impas: może skoczyłbym na tydzień do szacownego hotelu w górach Catskills niedaleko stąd, hotelu lubianego przez nowojorczyków i cieszącego się popularnością wśród ludzi dość zamożnych, by mogli w nim zamieszkać, miejsca, o którym ja, w swojej zaściankowej prostocie, nigdy nie słyszałem.

Do Grossingera.

Wiedzieliśmy, że mam pieniądze: znaczna część żołdu, który wszyscy uważaliśmy za bardzo wysoki, przychodziła do nich od samego początku i umieszczana była na moim koncie w banku. Jako świeżo przybyły zza oceanu żołnierz mogłem liczyć na zainteresowanie i serdeczne przyjęcie. Nie miałem nic przeciwko temu. Lee zarezerwował pokój, załatwił półciężarówkę, która zawiozła mnie z Brooklynu do Liberty w stanie Nowy Jork, i jego plan okazał się odmładzającym rozwiązaniem, które odmieniło nie tylko resztę mojego urlopu, ale i znaczną część mojego życia.

Nigdy przedtem nie jeździłem na łyżwach, ale już po kilku minutach odkryłem, że dobrze sobie na nich radzę, i z pewnością przyciągałem wzrok, krążąc po lodowisku w zielonej lotniczej kurtce z zimowym futrzanym kołnierzem i srebrną belką porucznika na ramieniu. Wieczorem wkładałem mundur galowy ze skrzydełkami i bojowymi odznakami za służbę za oceanem, wśród których największe wrażenie wywierał, o czym wiedziałem, Medal Lotniczy z pękami dębowych liści (przyznawano go rutynowo po zaliczeniu określonej liczby lotów, a nie, jak ktoś mógłby przypuszczać, za jakieś szczególnie waleczne czyny). Miałem moją błyszczącą śródziemnomorską opaleniznę, moją młodość, zdrowie, urodę i moją skromność. Byłem Żydem. Umiałem sprawiać wrażenie pewnego siebie. Byłem grzeczny i pełen szacunku i robiłem dobre wrażenie na rodzicach, zwłaszcza tych z dorastającymi córkami, oraz na młodych kobietach, którym nie towarzyszyli rodzice. Nawet ja wiedziałem, że wygram cotygodniowy konkurs taneczny w sobotnią noc, mimo że zarówno wtedy, jak teraz i w ogóle nigdy nie byłem dobrym tancerzem. Uśmiech fortuny – ten sam uśmiech fortuny, o którym czytamy w brukowych romansach – sprawił, że w tamtym tygodniu w styczniu poznałem dziewczynę, którą poślubiłem w październiku i z którą pozostawałem w związku małżeńskim przez trzydzieści pięć lat, dopóki się nie rozstaliśmy.

Kiedy wróciłem do miasta, już ze sobą chodziliśmy.

Spotykaliśmy się, kiedy przyjeżdżałem do Nowego Jorku na weekendy z Atlantic City, póki nie wysłali mnie do San Angelo w Teksasie. Potem pisaliśmy do siebie listy. Zaczęliśmy się ponownie spotykać w New Jersey i Nowym Jorku, kiedy przeniesiono mnie w maju do Fort Dix, żeby ostatecznie zwolnić ze służby. I widywaliśmy się dalej, kiedy wyszedłem z wojska. To matka Shirley, Dottie, gdy któregoś popołudnia znalazłem się z nią sam na sam w salonie, przejęła inicjatywę i wyzwoliła impuls, którego nie miałem siły w sobie odnaleźć.

– Barney uważa – oznajmiła z tą nieszczerą premedytacją, która stanowiła jej drugą naturę i czasami była nawet urocza (całkiem możliwe, że Barney, jej mąż, nie miał najmniejszego pojęcia, co takiego szykuje) – że nie dajesz jej pierścionka, bo nie masz pieniędzy.

Nigdy przedtem nie słyszałem takiego języka.

– Nie daję jej pierścionka? – zapytałem zaintrygowany, gdyż myśl, aby zrobić coś tak niepojętego, nigdy nie przyszła mi do głowy. – Po co miałbym jej dawać pierścionek?

– Żeby się zaręczyć.

Miałem dość forsy na pierścionek. Dottie nabyła go i wystawiła mi rachunek na pięćset dolarów. Przyjaciele i obie rodziny zachwycały się, jaki jest piękny. Byłem młodym nieopierzonym dwudziestodwuipółlatkiem; panna młoda dopiero co skończyła dwadzieścia jeden. Wszyscy koledzy, z którymi dorastałem na Coney Island, żenili się mniej więcej w tym samym czasie: Marvin Winkler z Evelyn; Davey Goldsmith z Estelle, Lou Berkman z Marion, Marty Kapp z Sylvią, Sy Ostrów z Judy i wielu innych. (Z tego, co wiem, tylko moje i jeszcze jedno z tych wczesnych małżeństw zakończyły się rozwodem).

Małżeństwo polega na dobrym neurotycznym dopasowaniu, zauważył mój psychiatra w trakcie pierwszego spotkania, gdy starałem się uczciwie przedstawić wszystkie wady moje i mojej żony, które stały się powodem coraz większego dzielącego nas chłodu, a także nie kontrolowanych i nie kończących się pojednaniem kłótni.

Na pewno musieliśmy do siebie neurotycznie pasować, skoro wytrzymaliśmy trzydzieści pięć lat. Dlaczego w takim razie w końcu się rozstaliśmy i wzięliśmy rozwód? Wątpię, by któreś z nas mogło powiedzieć: pasowaliśmy do siebie, ale cóż… Nie wierzę, by któreś z nas chciało to powiedzieć.

(Na następnych sesjach psychoanalizy zorientowałem się, iż używając słowa „neurotyczny" mój nowy mentor w gruncie rzeczy nie miał na myśli nic złego. „Wszyscy jesteśmy neurotykami – wybuchnął któregoś dnia, kiedy ponownie umknąłem od wolnych skojarzeń w to, co nazywał moim nałogiem intelektualizowania. – Tylko psychotycy nie są neurotykami").

Mieszkając u państwa Hunterów, ranki spędzałem przeważnie na uczelni. Myśl o wagarach nawiedzała mnie na studiach tak samo rzadko jak w szkole średniej. Gdybym odczuł taką pokusę, stałaby się ona z pewnością źródłem udręki. Lubiłem studia i ducha współzawodnictwa na zajęciach.

Po południu i wieczorem wybieraliśmy się często na miasto, żeby pozwiedzać. Mieszkaliśmy w końcu w Hollywood, krainie Mickeya Rooneya, Judy Garland, Vana Johnsona i Dorothy Lamour. Ponieważ nieczęsto musieliśmy być gdzieś o wyznaczonej godzinie, mieliśmy dość czasu, żeby podróżować autobusami. Obejrzeliśmy wykopaliska w La Brea, dom kochanki Hearsta, dom Marion Davies w Santa Monica i nazwiska uwiecznione na chodniku przy Grauman's Chinese Theater. Któregoś weekendu pojechaliśmy do Tijuany, zjedliśmy taco kupione w ulicznej budce i nawet się nie pochorowaliśmy. Pewnego wieczoru w rozjaśnionym neonem oknie restauracji przy tętniącej życiem ulicy, niedaleko kampusu Uniwersytetu Stanu Kalifornia, Shirley i ja zobaczyliśmy po raz pierwszy piekący się na szpikulcu kebab i wszedł on na stałe do naszego jadłospisu: z ryżem, sałatką i dodatkową porcją frytek, wszystko za mniej niż dwa dolary. Rok w Los Angeles wiele nas nauczył; po powrocie do Nowego Jorku byliśmy jedynymi w naszym kręgu ludźmi, którzy słyszeli o kebabie, i polecaliśmy go z całego serca. Pieczona na grillu jagnięcina nie jest jednak zbyt soczysta i wkrótce uczyniliśmy krok dalej, próbując potraw takich, jak: beef bourguignonne, coq au vin, capelletti bolognese, krewetki po kreolsku, pieczone albo gotowane na parze homary – któż to wszystko spamięta?

46
{"b":"107015","o":1}