Литмир - Электронная Библиотека

Moja siostra przypomniała sobie niedawno inną, o wiele wcześniejszą historię związaną z moimi ubraniami, która zupełnie wyleciała mi z głowy. Rzecz dotyczy elegancko zapakowanej walizki i dwutygodniowego wakacyjnego obozu, na który, ku mojemu zdumieniu, zostałem wysłany. Zorganizowano go w ramach charytatywnej akcji dla ubogich miejskich dzieci. Prawdopodobnie dowiedział się o niej Lee, wysłał podanie w moim imieniu i zostałem zakwalifikowany. Obóz pamiętam dość dobrze, nie przypominam sobie jednak w żadnym kontekście walizki. Moją rodzinę zdumiało i ubawiło, że po powrocie zapakowana była dokładnie tak samo porządnie jak przed wyjazdem. Nie przyszło mi po prostu do głowy, żeby ją rozpakować. Wyjąłem leżącą na górze szczoteczkę do zębów, grzebień i sportowy strój na pierwszy dzień i łącznie z tym, co miałem na sobie podczas podróży, udało mi się jakoś przetrwać całe dwa tygodnie. W końcu nikt nie kazał mi się rozpakowywać, wyjaśniałem.

I bez wątpienia lepiej było w ogóle nie ruszać walizki. Całe moje życie wyglądało tak samo – o wiele łatwiej było pozwolić, by inni ludzie zadbali za mnie o te sprawy. W książce „Ostatni rozdział" piszę o jednym z bohaterów, Yossarianie, że nie potrafił posłać łóżka i prędzej umarłby z głodu, niż coś ugotował. To czysta autobiografia.

Letni obóz, który miał być frajdą, stanowił dla mnie niezrozumiałą i doznawaną w samotności udrękę, której towarzyszyły nieustanne fizyczne uciążliwości: prycza nie była moim własnym łóżkiem; musiałem ją sam słać; rozpoczynaliśmy codziennie zajęcia wcześniej, niż miałem na to ochotę; bałem się pszczół; jezioro było zimne i mniej pławne niż ocean, do którego przywykłem, i miało śliskie dno; wszędzie roiło się od owadów, których nie znałem. Ekologia lasu była tajemnicza i mało pociągająca. Jak ja się cieszyłem z powrotu!

Dowiedziałem się znacznie później, że Mario Puzo miał podobne doświadczenia w mniej więcej tym samym wieku, ale jego reakcja była diametralnie różna od mojej. Obóz, na który go wysłano, sponsorowała inna organizacja charytatywna, Fundacja Świeżego Powietrza „New York Herald Tribune". Puzo wspomina swój pobyt w lesie jako być może najpiękniejszy okres w całym życiu – do momentu, przypuszczam, kiedy bezsporny sukces odniósł „Ojciec chrzestny" (notabene, jego trzecia powieść). Ale Mario uciekł na letni obóz z dusznego tygla i roztapiających się w upale kocich łbów Hell's Kitchen na Manhattanie.

Ja mieszkałem na Coney Island.

Ciekawe, czy jest jakiś związek między tym wyjazdem na obóz – moim pierwszym pobytem poza domem – i czarną rozpaczą, jaka ogarnia mnie za każdym razem, kiedy wybieram się w dorosłym wieku w jakąś podróż. Te przejawy desperacji nie mają żadnego konkretnego powodu. Ale nienawidzę pakowania, samej o nim myśli; nie znoszę się rozpakowywać. Już na kilka tygodni przed wyjazdem zadręczam się, dumając, jaki zabrać garnitur, jakie buty będą pasować do jakich spodni, jaki krawat jest dobry do tej czy innej koszuli oraz marynarki i jakie zabrać koszule. Jestem zdecydowany nie zabierać zbyt dużo bagaży i zawsze zabieram ich zbyt dużo. Przed wyjściem z domu niepokoję się, że samochód odwożący mnie na lotnisko albo dworzec kolejowy w ogóle nie przyjedzie albo zepsuje się po drodze, że wsadzę w złe miejsce albo zgubię swój bilet lub paszport. W rezultacie pojawiam się na ogół na lotnisku godzinę wcześniej, niż ktokolwiek, łącznie ze mną, chciałby mnie tam widzieć. Przychodząc na różne spotkania, jestem zwykle bardziej punktualny niż zegar. Kiedy już znajdę się na pokładzie samolotu i zajmę bezpiecznie zarezerwowane dla mnie miejsce, wszystkie obawy ulatniają się i ogarnia mnie uczucie triumfu: sprawa, w związku z którą wyruszyłem w podróż, jest już uwieńczona sukcesem. Nie boję się samego lotu, lecz ulegając przesądowi, który odrzuciłem w dzieciństwie i do którego z rozmysłem wróciłem w czasie wojny, nigdy nie zapominam skrzyżować cichaczem palców obu rąk podczas startu i lądowania. Nabrałem tego zwyczaju w eskadrze, kiedy zbliżała się do końca liczba moich misji, i robiłem to śmiertelnie serio podczas ostatniego lotu do Neapolu, skąd miał mnie zabrać do domu parowiec. (Nikt nie wie, że krzyżuje, palce, i prędzej zgodzę się na piekielne tortury, niż uchylę komukolwiek rąbka tajemnicy).

Nie mam żadnych tego rodzaju złych przeczuć, kiedy wracam do domu, chyba że lądujemy akurat podczas burzy z piorunami – wtedy powtarzam swój środek zaradczy. Ale nienawidzę się rozpakowywać, oddzielać rzeczy, które idą do zwykłej pralni, od tych, które idą do pralni chemicznej, lekarstwa od kosmetyków, czasopisma od prawdziwej poczty, prawdziwą pocztę od pocztowych śmieci. Robię to bardzo niechętnie i małymi etapami, tak że zajmuje mi to co najmniej kilka dni. I często żałuję, że nie mam matki albo starszej siostry lub brata, żeby mnie w tym wyręczyli.

Mieszkańcy Coney Island, którzy mieli pracę na Manhattanie, musieli jechać szmat drogi, żeby tam się dostać. Nie tak daleko jak do Norfolku w Wirginii, lecz dalej niż wy i ja mielibyśmy ochotę jechać dzisiaj, gdybyśmy nie musieli. Wtedy musieliśmy.

Najpierw przez jakieś piętnaście albo dwadzieścia minut jechało się linią tramwajową Norton's Point do stacji metra przy Stillwell Avenue. W porannych i popołudniowych godzinach szczytu tramwaj zatrzymywał się na każdym rogu. Mieszkańcy Sea Gate musieli poświęcić kolejne piętnaście lub dwadzieścia minut, żeby dojść do przystanku. Znalezienie wolnych miejsc w metrze nie było dla nas problemem; rano wyruszaliśmy z ostatniej stacji, po południu wsiadaliśmy na pierwszej. Ludzie, którzy wracali do domu z Times Square, gdzie kończyły się i zaczynały trzy ekspresowe linie łączące śródmieście z Coney Island, korzystali z tego samego przywileju u schyłku dnia roboczego, ale pasażerów było prawdziwe mrowie i trzeba było żwawo się ruszać, by znaleźć się wśród pierwszych, którzy wpadli do najbliższego pustego wagonu, i zająć najlepsze miejsce, przy oknie, przodem do kierunku jazdy. Już na następnej stacji za Times Square, przy Trzydziestej Czwartej Ulicy i Herald Sąuare, gdzie przez blisko czterdzieści lat swojej pracy u Macy'ego wsiadała i wysiadała Sylvia, trzeba było mieć szczęście, żeby znaleźć jakiekolwiek wolne miejsce. Kiedy zamykały się drzwi, wszystkie były zajęte, a pociąg podążał w stronę trzeciej śródmiejskiej stacji przy Czternastej Ulicy i Union Square. Ci, którzy nie zdołali usiąść, gdy metro wyjeżdżało ze stacji przy Czternastej Ulicy, musieli tłoczyć się w koszmarnym ścisku – koszmarnym zwłaszcza dla kobiet – póki pociąg nie przetoczył się przez most łączący Manhattan z Brooklynem i nie dotarł do dzielnic mieszkaniowych obsługiwanych przez oddzielne linie. Ludzie, którzy mieli miejsca siedzące, zwalniali je wtedy, żeby wysiąść. W godzinach szczytu podróż metrem z Times Sąuare na Coney Island zajmowała prawie godzinę – linia Sea Beach była najkrótsza i jazda nią trwała kilka minut krócej, ale i tak mieliśmy zwyczaj wsiadać do pierwszego pociągu, który podjechał – i rzadko kiedy stanowiła najprzyjemniejszą część dnia roboczego. Wydawało mi się to wówczas nieustającą tragedią i oburzającym ekonomicznym skandalem; konieczność tak długiego dojeżdżania i w gruncie rzeczy sam przymus chodzenia do pracy – nie ja pierwszy wpadłem na tę myśl i wiedziałem o tym – była według mnie niesprawiedliwością i draństwem, które musi znosić oświecona ludzkość.

W połowie lat pięćdziesiątych, gdy pracowałem w magazynie „Time", pewne zdumienie, lecz nie wpółczucie, wzbudziła we mnie informacja, iż wielu moich nawet bardzo zamożnych kolegów pokonuje dość znaczną odległość, udając się do pracy. Skończyłem już trzydziestkę, ale byłem wciąż żółtodziobem, kiedy zacząłem pracować w dziale promocji, pisząc teksty reklamowe, zamawiając do nich oprawę plastyczną i asystując w sprzedaży stron ogłoszeniowych. Wkrótce zawarłem znajomość z członkiem rodziny jednego z założycieli magazynu „Time", firmy, która rozrosła się do rozmiarów powszechnie szanowanego wydawniczego megalopolis i w której byliśmy obaj zatrudnieni. Mężczyzna nazwiskiem Britten Hadden, który zmarł w młodym wieku na zakażenie paciorkowcem, stworzył „Time'a" wraz z Henrym R. Luce'em. Z niejakim zaskoczeniem odkryłem, że mój współczesny Hadden, Peter, nie mieszka w śródmieściu, lecz poza miastem, na Long Island, w miejscowości o nazwie Locust Valley, skąd codziennie dojeżdża do pracy przy prezentacji reklam, zasuwając najpierw samochodem na stację kolejową, następnie pociągiem na Manhattan i taksówką z Pennsylvania Station do Time-Life Building (z którego widać było wtedy ślizgawkę w Rockefeller Center), z własnej nieprzymuszonej woli tracąc na to wszystko prawdopodobnie tyle samo czasu, ile zajmowała podróż z Coney Island na Times Square. W naszym archiwum, które w znacznym stopniu opierało się na danych dostarczanych przez państwowy urząd statystyczny i związane z nim agendy, dowiedziałem się również, że w stosowanej przez nich taksonomii istnieje specjalna pierwsza kategoria przedmieścia i że Locust Valley na pewno do niej należy. Ja wraz z żoną i dziećmi (córką Ericą i synem Tedem) znaleźliśmy już sobie wygodne lokum na Manhattanie i mogliśmy z łatwością dojechać do pracy metrem albo dojść na piechotę – zajmowało to odpowiednio dziesięć lub dwadzieścia minut. W końcu pogodziłem się z tym, że wiele osiągających bardzo wysokie dochody osób na kierowniczych stanowiskach, zarówno w mojej, jak i w innych firmach, woli tracić codziennie określoną liczbę godzin na podróż do pracy i z powrotem, aniżeli mieszkać w mieście. Należał do nich ówczesny wydawca „Time'a", James Linen, podobnie jak prawie każda osoba piastująca wysokie stanowisko, która przychodzi mi teraz do głowy. Wydawało mi się dziwne, że ludzie dysponujący takimi środkami, mieszkali tam, gdzie mieszkali, podczas gdy stać ich było na to, żeby mieszkać tam, gdzie ja, w apartamencie na Upper West Side na Manhattanie, i docierać do biura tak samo szybko jak ja. Nie żałowałem ich, tak jak kiedyś żałowałem robotników z Coney Island i samego siebie. W gruncie rzeczy uważałem ich za czubków.

25
{"b":"107015","o":1}