– Nie chcę! – natychmiast sprzeciwił się Hubaksis. – Nie trzeba, panie! A w ogóle mam ważny powód!
– Jaki? – zmarszczyła się Vanessa.
– Ja też jestem zmęczony! – bezczelnie oznajmił dżinn.
Ta odpowiedź zadecydowała, rozwiewając resztki wątpliwości maga. Kreol rozparł się wygodnie w fotelu i rozkazał:
– Rób, jak ona mówi, niewolniku. I to szybko!
– Słucham, panie… – zaburczał dżinn niewyraźnie, wstając z tak wygodnego fotela. Teraz, gdy czekała go cała noc latania po mieście za jakimś głupim demonem, fotel wydawał się dwa razy bardziej wygodny.
– A ja i tak wiem, po co cała ta afera – chytrze oznajmił Kreol, odprowadzając wzrokiem dżinna znikającego w ścianie.
– Niby po co? – zdziwiła się Van.
– Żeby ustąpił ci miejsca w fotelu. Siadaj, a co tam. Chcesz kawy?
Van z przyjemnością zapadła się w miękki, głęboki fotel i z nie mniejszą przyjemnością przyjęła zaproponowane cappuccino. Między fotelami stał niewielki stolik, a na nim dzbanek z kawą, cukiernica i dwie filiżanki.
– Pijasz teraz kawę? – Dziewczyna z zainteresowaniem popatrzyła na maga.
– Hubert mnie nauczył. – Wzruszył ramionami. – Wspaniały napój. Aż szkoda, że nie było go za moich czasów…
Vanessa przez chwilę milczała, wpatrując się w ogień. Było tak przytulnie i dobrze siedzieć w ciepłym salonie, wiedząc, że na zewnątrz jest ciemno, wyje wiatr, a być może nawet leje deszcz. A myśl o tym, że Hubaksis jest gdzieś tam i zostanie aż do samego rano sprawiała, że salon robił się jeszcze bardziej przytulny.
– Chciałam cię zapytać… – zaczęła w zamyśleniu.
– Pytaj – odpowiedział Kreol, siorbiąc zawartość filiżanki.
– Chodzi o twoje imię…
– A co z nim nie tak?
– Nie, nie o to chodzi… Masz na imię Kreol, prawda?
– No, trudno się nie zgodzić z tym stwierdzeniem. – Mag uśmiechnął się pod nosem.
– A gdzieś tam, w Azji, jest cały naród Kreolów* [*Vanessa myli się, uważając, że Kreole są Azjatami. W rzeczywistości Kreolami nazywano Hiszpanów urodzonych w amerykańskich koloniach. Oczywiście, nie mają oni nic wspólnego z bohaterem książki, jest to tylko przypadkowa zbieżność słów. (przyp. autora)]. Czy to ma jakiś związek?
– Nie sądzę – odpowiedział, pomyślawszy chwilę. – Za moich czasów nie było takiego narodu. Za to moje imię było bardzo popularne. Mój ojciec też się tak nazywał… Przyjemnie byłoby oczywiście myśleć, że na moją cześć nazwano całe plemię, ale… to raczej nieprawdopodobne. Nie zostawiłem przecież potomstwa.
– Rozumiem… – odpowiedziała Vanessa niejednoznacznie.
Kreol zaczął odwijać ręcznik. Van w tym czasie patrzyła w inną stronę i odwróciła się dopiero, gdy ją zawołał:
– I co o tym sądzisz? Dziewczyna otwarła usta ze zdumienia.
– Wstrząsające… – westchnęła. – Po prostu super!
– Prawda? – Mag z dumą rozpłynął się w uśmiechu, gładząc świeżo wyrosłą czuprynę. – Najtrudniej było znaleźć łodygę krwawnika…
– Super! – Vanessa uniosła kciuk do góry. – Nie sądziłam, że jesteś blondynem, masz smagłą cerę…
– Blondyn? – nie zrozumiał Kreol. – Co to znaczy „blondyn”?
– No, to ktoś, kto ma jasne włosy. Takie trochę żółtawe.
– Co takiego?! Przez całe życie miałem włosy w kolorze nocnego nieba! Gdzie jest lustro?! Sługo, przynieś lustro!
Po kilku sekundach trzymał w ręku niewielkie lusterko. Kreol obejrzał swoje rzeczywiście bardzo jasne włosy i westchnął głęboko.
– Teraz rozumiem, dlaczego w przepisie tak podkreślali, że kot powinien być koniecznie czarny… – Pokiwał głową. – Przedtem zawsze korzystałem z takich właśnie, a teraz… Przyznaję, dałem plamę… Niewybaczalny błąd…
– Chwileczkę… – ożywiła się Vanessa, przyglądając się dokładniej nowej fryzurze. – Wziąłeś włosy Fluffiego?
– Tylko kilka kłaczków – przyznał mag z poczuciem winy. – Bardzo delikatnie…
– Teraz wiem, skąd ten kremowy odcień… – Van z zadowoleniem opadła na fotel. – Co teraz, będziesz przerabiał? Czy po prostu przefarbujesz?
– Pomyślę o tym… – wykręcił się Kreol, smętnie zagapiony w swoje odbicie.
Jasne włosy rzeczywiście wyglądały dziwnie na jego głowie. I to nie po prostu jasne, a dokładnie takiej barwy, jaką spotyka się wyłącznie u kotów syjamskich.
– A co do twojego magicznego lustra… – Vanessa postarała się zmienić temat.
– Tak?
– Co jest potrzebne, żeby je zrobić?
Magiczne lustro, w którym można zobaczyć wszystko, o czym się tylko zamarzy, bardzo zainteresowało Vanessę. Jeśli wierzyć Kreolowi, to takie lustro rzeczywiście jest bezcenne.
– Przede wszystkim potrzebny będzie mi talerz – zaczął mag niechętnie. – Duży i płaski. Potem trzeba będzie przygotować magiczny wywar… a właściwie aż trzy różne wywary. Pierwszym należy natrzeć powierzchnię spodka, tak jak naciera się tłuszczem blachę do ciasta. Drugi należy nalać do talerzyka, aż po brzegi. A trzeci jest potrzebny do tego, żeby pokryć spodek wypełniony drugim wywarem, jak… ty to nazywasz folia. W najgorszym przypadku można wziąć po prostu zwyczajne miedziane lustro i zaczarować je, ale w takim wiele się nie zobaczy.
– A co jest potrzebne do wywarów? – z ciekawością dopytywała się Van, szczegółowo zapamiętując cały przepis. Nie dlatego, że planowała zrobić to samodzielnie, a dlatego, że ją to interesowało.
– Do nacierania – zmieszane w równych proporcjach olejki akacjowy, cynamonowy i anyżowy, z dodatkiem kilku kropel olejku z gałki muszkatołowej. To najprostszy skład. Do napełnienia talerzyka – mieszanka jałowca, paczuli, cynamonowca, drzewa sandałowego i żywicy z drzewa mastyksowego. Wszystko zmieszać, zemleć na proszek, a potem dodać kilka kropel ambry zmieszanej z piżmem. Potem dodać olejku z gałki muszkatołowej i olejku goździkowego, ale to nie jest konieczne. Mieszanka musi się odstać co najmniej trzy dni. Ostatni wywar składa się z jednej części goździków, trzech części korzenia cykorii i trzech części pięciornika. Dodać krew białej kury. I, oczywiście, przygotowaniu wywarów muszą towarzyszyć zaklęcia.
Vanessa, która przez cały czas kołysała się rytmicznie, straciła wątek opowieści gdzieś w okolicach trzeciego zdania.
– A jeśliby użyć szklanej kuli? – zapytała, byleby coś powiedzieć.
– Do czego? – nie zrozumiał Kreol.
– No, żeby zobaczyć przyszłość albo coś tam jeszcze…
– Czyżby w niej można było coś zobaczyć? – Mag podniósł brwi. – Czasami korzystam ze szklanej kuli, ale tylko po to, żeby się skoncentrować. W tym samym celu można wykorzystać brylantowy pierścień, a nawet zwykłą plamę z atramentu. A przyszłości nigdy nie widziałem, nie jestem prorokiem. Teraźniejszość i, w określonych warunkach, przeszłość – to wszystko co mogę obiecać.
– Rozumiem… Powiedz no, czym w ogóle planujesz się teraz zajmować?
– To znaczy? – zasępił się mag.
– Dlaczego nie zostałeś w tym swoim Sumerze? Po co ci to wszystko potrzebne?
– Miałem swoje powody… – burknął Kreol, dolewając sobie kawy do filiżanki. – Całe mnóstwo przyczyn… Odpocznę kilka dni i będę kontynuował pracę. Czekaj na mnie Lengu, czekaj… – wyszeptał z jawną pogróżką.
Vanessa zmarszczyła czoło i zamyśliła się nad jego słowami. Już miała otworzyć usta, żeby zapytać, kto to taki ten Leng, gdy przeszkodził jej zupełnie powszedni dźwięk – dzwonek do drzwi.
Vanessa i Kreol jednocześnie spojrzeli na siebie.
– Kto to może być? – powoli powiedziała Van.
– Butt-Krillach i Hubaksis nie będą dzwonić – logicznie odpowiedział mag. – Sir George i Hubert są w domu.
– Hubert…! Czy uprzedziłeś Huberta, żeby nie otwierał drzwi?
– Nie. A ty?
Jeszcze przez ułamek sekundy Kreol i Vanessa patrzyli na siebie. Po chwili wyskoczyli z foteli i na wyścigi pognali do drzwi wejściowych, energicznie rozpychając się przy tym łokciami.
– Stać!!! – wrzasnął Kreol, widząc, że urisk już naciska klamkę. Van, której od tego wrzasku zadzwoniło w uszach, z oburzeniem pisnęła coś niecenzuralnego.
– Tak, sir? – Hubert sztywno odwrócił się do maga. Cała jego postawa mówiła, że ma nadzieję, iż państwo wytłumaczą mu, co też im przyszło tym razem do głowy.