Литмир - Электронная Библиотека

– Chwila, moment! – oburzył się Agares. – Zgodnie z umową mam obowiązek spełnić tylko jedno życzenie! Jedno! Mogę nauczyć języka, odszukać człowieka albo spowodować trzęsienie ziemi. Wybraliście naukę języka – wspaniale! Ale jeśli nauczę języka dwie osoby, to będą już dwa życzenia!

Kreol skrzywił się złośliwie i pokazał demonowi magiczny łańcuch.

– Nie, przecież nie odmawiam! – szybko poprawił się Agares. – Ale dwa języki i dwie osoby to aż cztery życzenia, a to już zdecydowanie za dużo! Znajcie miarę, ludzie!

Kreol trochę posapał, ale potem niechętnie kiwnął głową.

– Dobrze, tylko angielski. Ale obydwóch!

– Obydwóch, obydwóch… – Demon wyciągnął łapy w obronnym geście. – Czyli co, wykonać?

– Wykonuj!

– Ma być odmiana amerykańska! – znowu wtrąciła się Van. – Brakuje tylko, żeby zaczęli mówić z brytyjskim akcentem.

Kreol nie do końca zrozumiał, o czym ona mówi, ale w milczeniu skinął głową, zgadzając się na poprawkę.

– Wykonuję… poczekajcie chwilę… gotowe. Żegnajcie!

Agares znikł, a Vanessa sceptycznie popatrzyła na Kreola i Hubaksisa. Na pierwszy rzut oka nie było widać po nich żadnej różnicy.

– Powiedz coś – poleciła z powątpiewaniem.

– A co mam ci powiedzieć, kobieto? – zdenerwował się Kreol.

Van wprost emanowała radością. Słowa były niegrzeczne, ale wypowiedziane poprawną angielszczyzną. Wręcz wspaniałą, bez śladu obcego akcentu. Żaden Amerykanin nie byłby w stanie odróżnić maga od swoich rodaków.

– Chcę jeść! – oznajmił Kreol, otwierając drzwi do dużego pokoju.

– Ja też, panie, ja też – przyłączył się Hubaksis.

– Milcz, niewolniku. Ciebie nikt nie pyta. Kobieto, czy kolacja jest gotowa?

– Tak w ogóle to mam imię – sucho zauważyła Vanessa. – A kolacji nie ma. Nawet jeszcze nie zaczęłam szykować.

– Rozumiem. – Kreol kiwnął głową. Wbrew oczekiwaniom wyglądał na nadspodziewanie zadowolonego. – To nawet lepiej – wypróbujemy mojego nowego Sługę. I tak, Sługo, przygotuj kolację na trzy osoby i nakryj stół!

W stronę kuchni pomknął podmuch żywego wiatru, jedzenie zawirowało w powietrzu z ogromną prędkością, podzieliło się na kawałki, a potem znowu scaliło w nową kompozycję.

– Tak czy siak, trzeba będzie poczekać – z filozoficznym spokojem powiedziała Vanessa.

– A to niby dlaczego?

– A dlatego, że bez względu na to, jaki jest szybki, zupa nie ugotuje się od tego prędzej – uśmiechnęła się dziewczyna.

– Nie doceniasz mojego Sługi. – Kreol również rozciągnął wargi w uśmiechu. – Nie obowiązują go żadne ograniczenia.

Jakby na potwierdzenie jego słów, na stole zabrzęczały trzy talerze z czymś parującym. Wszyscy patrzyli na nie w milczeniu.

– Nie ma o czym gadać, szybko gotuje… – przerwał milczenie Hubaksis.

– …ale ma beznadziejnie przestarzałą książkę kucharską – podsumowała Vanessa. – Co to za packa?

W mętnym bulionie pływały jakieś listki, kawałki mięsa oraz słoniny, i jeszcze coś nieokreślonego. Potrawa wyglądała tak, jakby Sługa wziął to, co mu się nawinęło pod rękę, pokroił wszystko na kawałki i razem wrzucił do garnka. Najbardziej przypomniało to „irlandzki stew”* Jerome’a [*irish stew, gulasz irlandzki – odniesienie do książki „Trzech panów w łódce, nie licząc psa” J. K. Jerome’a w tłum. K. Piotrowskiego (przyp. tłum.)].

– Nie przypominam sobie, żeby w mojej lodówce było takie paskudztwo. – Van podejrzliwie powąchała danie. – Chociaż pachnie smakowicie…

– Niewolniku, skosztuj – zarządził Kreol.

– Dlaczego zawsze ja mam próbować? – oburzył się dżinn. – Niech ona spróbuje!

Wyglądał przy tym tak nieszczęśliwie, że Vanessie żal się zrobiło dżinna-kontraktora. Ostrożnie nabrała na łyżkę odrobinę tej brei i jeszcze ostrożniej podniosła ją do ust.

– Dziwne, ale smakuje znacznie lepiej niż wygląda – przyznała. – W konkursie kulinarnym nie miałoby szans, ale da się zjeść.

Kreol niechętnie spróbował i musiał potwierdzić ten osąd. Smak był daleki od ideału, ale nie można było powiedzieć, że jest zupełnie niedobry.

Hubaksis także postanowił spróbować. Ale nie zdążył – w zamku zazgrzytał klucz i do pokoju weszła Louise. Biedny dżinn nie miał innego wyjścia jak tylko zmniejszyć się do mikroskopijnych rozmiarów. A i tak o mało co nie został dostrzeżony.

– Witam wszystkich! – wesoło przywitała się Louise, zdejmując kurtkę. – Jecie kolację? O, dla mnie też nakryliście? Dziękuję.

Poczęstunek nieoczekiwanie przypadł Louise do gustu. Bardzo trudno byłoby wyjaśnić, dla kogo przeznaczony jest trzeci talerz, dlatego Kreol i Vanessa jednomyślnie udawali, że właśnie dla niej.

– Panie, ona zjada moją zupę! – rozległ się oburzony pisk w lewym uchu Kreola.

Mag tylko uśmiechnął się nieszczerze, grzebiąc w uchu małym palcem.

– Van, zrób coś! – Z kolei w uchu Vanessy rozległo się brzęczenie przypominające głos komara.

Dziewczyna udała, że chwilowo ogłuchła.

– A co tam słychać u was, w Tien-szan? – Louise zainteresowała się sytuacją międzynarodową.

– Nic ciekawego, życie toczy się powolutku… – wymijająco odpowiedział Kreol, starając się zgadnąć, gdzie znajduje się ten cały Tien-szan? Nazwa wydawała się znajoma, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją słyszał.

– O, pan mówi po angielsku? – zdziwiła się Louise. Pytanie na temat Tien-szan zadała odruchowo. – A pamiętam, że wczoraj nie rozumiał pan ani słowa. Jak udało się panu tak szybko nauczyć?

– Kurs przyspieszony… – odpowiedziała krótko Vanessa, rzucając wściekłe spojrzenie w stronę Kreola. Nieostrożny mag jednym zdaniem zniszczył całą legendę.

– Kurs przyspieszony? No tak… – Louise udawała, że wszystko rozumie, chociaż pełne zdziwienia oczy świadczyły o czymś odwrotnym.

Van patrzyła na nią niewinnie, jakby bawiły się, kto dłużej wytrzyma spojrzenie przeciwnika, nie odwracając wzroku. Za nic na świecie nie chciała się z nikim dzielić swoim własnym, osobistym magiem. Nawet z najlepszą przyjaciółką.

– Chcesz zagrać w „Monopol”? – zapytała Louise, ziewając dyskretnie, gdy już uporała się z zupą magicznego pochodzenia.

Vanessa, milcząc, pokręciła głową.

– A w „Twistera”? Vanessa znowu odmówiła.

– W takim razie, dobranoc.

Louise jeszcze raz podejrzliwie popatrzyła na zagadkowego znajomego przyjaciółki i znikła w sypialni. Vanessa pospiesznie wepchnęła maga do swojego pokoju. Louise najwyraźniej coś podejrzewała, tylko najprawdopodobniej skłaniała się do bardziej przyziemnej wersji wydarzeń.

Kreol westchnął ze zmęczenia i rozłożył na stoliku swój rękopis. Dzisiaj wykorzystał na pisanie każdą wolną chwilę i udało mu się zapełnić prawie czterdzieści stron. Jeśli wziąć pod uwagę format kartek i drobny charakter pisma maga, był to prawdziwy wyczyn.

– Jeśli chcesz pracować, idź do dużego pokoju – sennie burknęła Vanessa. – Nie lubię spać przy świetle.

– Ja też nie lubię – przytaknął Hubaksis. – Panie, zostaw mnie sam na sam z Van, dobrze?

– Idźże stąd! Casanovą jednooki! – obraziła się Vanessa. – Znajdź sobie kogoś swojego rozmiaru!

– Na przykład mysz – chrząknął Kreol. – Światło możesz zgasić, daj mi tylko minutę na zaklęcie Nocnego Wzroku.

Mag dokończył zaklęcie i wyłączył lampę samą siłą woli. Pisał teraz po ciemku.

– Tylko spróbuj mnie dotknąć, a zabiję… – zawarczała już prawie przez sen Vanessa, w nieoczekiwanym napadzie paranoi.

– Przecież on nie może! – nerwowo zachichotał Hubaksis. – Wszystko niżej pasa ma całkiem martwe! Oj, wybacz, panie!

Kreol zmierzył go ciężkim spojrzeniem. W ciemnościach źle było widać, ale sądząc z odgłosu, przyłożył dżinnowi łaską.

– Oj, znajdę czas by się uzdrowić, wtedy zobaczysz… – mętnie obiecał Kreol.

Po minucie Vanessa już spała.

– Panie, nadal chce mi się jeść – cichutko zachlipał Hubaksis, upewniwszy się, że Vanessa pogrążona jest w świecie snów.

– Wytrzymasz, niewolniku – posępnie odparł mag. – Wy, dżinny, możecie wytrzymać bez jedzenia dowolnie długo. Myślisz, że nie wiem?

21
{"b":"106985","o":1}