Nie wiadomo dlaczego przy tych słowach Hubaksis ironicznie zachichotał.
Na ósmym piętrze Vanessa usłyszała, że Kreol znowu coś burczy pod nosem.
– A jakie zaklęcie teraz szykujesz? – spytała z ciekawością.
– Daj mu spokój – zapiszczał jej do ucha malusieńki dżinn. – Jeśli teraz przerwie, będzie musiał zacząć wszystko od początku. Tobie by się coś takiego spodobało?
– Aaa. – Van kiwnęła głową ze zrozumieniem. – A ile on może… no, utrzymać zaklęć?
– W pamięci – z jedenaście, dwanaście… W lasce – jeszcze z pięć razy tyle. Przeciętnie, oczywiście.
– To znaczy?
– No, jedne zaklęcia zajmują więcej miejsca, inne mniej. Trzęsienie Ziemi albo Piekielny Grad, na przykład, zajmują połowę pamięci albo jedną dziesiątą laski. A Światło, wręcz przeciwnie, można setkami zapamiętywać i jeszcze na coś innego miejsca zostanie…
– Trzęsienie Ziemi…? – zainteresowała się Vanessa. Wygląda na to, że jednak nie doceniła Kreola.
Recepcjonistka odprowadziła tę dwójkę zdziwionym wzrokiem. Mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej nie widziała tutaj ani łysego mężczyzny we fraku, ani Chinki w policyjnym mundurze. Ale pracodawcy kazali jej zatrzymywać wchodzących, a nie wychodzących, więc nic nie powiedziała.
Na ulicy Kreol zjeżył się. Był przyzwyczajony do cieplejszych okolic. Co prawda, San Francisco ma całkiem ciepły klimat, ale w październiku, do tego w nocy, było tam dość chłodno, a mag nie był odpowiednio ubrany.
Wpół do czwartej nad ranem to późna godzina (lub bardzo wczesna, zależy jak na to patrzeć), a laboratorium profesora znajdowało się dość daleko od centrum, na ulicach nie było więc tłoku.
Gdy czekali na taksówkę, Kreol zdążył wrzucić do pamięci aż trzy pełne zaklęcia.
– Tak, najważniejsze: nie bój się – szybko uprzedziła go Vanessa, przypominając sobie, jakie przerażenie budziły samochody w różnych cudakach z przeszłości, jakich widywała na filmach.
– Przecież wiem – odparł rozdrażniony mag. – Myślałby kto, samobieżny rydwan, miałem podobny. Nie bierz mnie za dzikusa, kobieto.
– No dobrze. – Vanessę ucieszyła jego reakcja. – W takim razie wsiadaj.
Właśnie jakiś kierowca zauważył jej znaki i taksówka zatrzymała się przy krawężniku.
Kreol był przyjemnie zaskoczony, gdy odkrył, że za kierownicą siedzi Murzyn. Sam był w jednej czwartej Afrykaninem i miał dla czarnych więcej szacunku niż dla białych. Jeśli trafił się jeden czarnoskóry, to znaczy, że jest ich tu więcej. Kreol był zadowolony.
– Co, pani oficer, aresztowaliśmy kogoś? – wesoło zapytał kierowca.
– Nie. My… wracamy z balu karnawałowego. Tak, właśnie, to kostiumy z maskarady. – Vanessa znalazła wytłumaczenie. Nie miała ochoty przyznawać się, że jest prawdziwą policjantką, chociaż było to tchórzostwo.
– Tak, tak, rozumiem – przytaknął szofer.
W rzeczywistości nie uwierzył jej. Doświadczone oko starego taksówkarza od razu dostrzegło, że w kaburze dziewczyny tkwi prawdziwy pistolet, a nie atrapa. Ale po co ma się wtrącać w nie swoje sprawy? Ma dość własnych problemów.
– Dokąd jedziemy? – podejrzliwie zapytał Kreol.
– Do mnie, do domu – odpowiedziała Van. – Pomieszkacie tam kilka dni, a potem poszukamy czegoś lepszego.
– Na początek trzeba się zaopatrzyć w pieniądze. Zdobądź mi pomieszczenie do odprawiania rytuałów, kobieto, a szczodrze cię wynagrodzę.
Odpowiadało to w pełni planom Vanessy, kiwnęła więc z zadowoleniem głową. Kierowca obserwował ich we wstecznym lusterku, starając się zgadnąć, w jakim języku rozmawiają.
Vanessa mieszkała na przeciwnym krańcu miasta, w niemalże takim samym domu, jak ten, który opuścili.
Wynajmowała mieszkanie na spółkę z koleżanką Louise McDougal, kasjerką z supermarketu.
– Tylko cicho – uprzedziła, otwierając drzwi. – Jeśli czegoś nie zrozumiecie, pytajcie mnie. Nie czarować bez pozwolenia, nie wychodzić z domu, nie hałasować za bardzo. Jasne?
– Panie, kto tu jest najważniejszy? – zapiszczał Hubaksis z pretensją.
– Milcz, niewolniku – dobrodusznie nakazał Kreol.
Okazało się, że mieszkanie Vanessy i Louise jest tylko trochę większe od pracowni profesora Greena. Ale za to był tu telewizor, meble wypoczynkowe i inne przyjemne osiągnięcia cywilizacji. Było widać, że tutaj ktoś naprawdę mieszka, a nie tylko przychodzi od czasu do czasu popracować.
Telewizor nie zainteresował Kreola – pudełko jak pudełko, co w nim ciekawego? Vanessa nie włączyła go, postanowiwszy pokazać później. Pozostałe wyposażenie też nie przyciągało uwagi – w pokoju nie było niczego nadzwyczajnego. Za to Kreol po prostu osłupiał, zobaczywszy domowego pieszczocha dziewcząt – puszystego kota syjamskiego o imieniu Fluffi.
– Święte zwierzę! – zawołał z zachwytem. Nabrał do Van większego szacunku. – Nie mówiłaś, że należysz do szlachetnych!
– O czym mówisz? – Wzruszyła ramionami Vanessa, zrzucając bezczelnego kota z poduszki.
– Świętokradztwo! – zakrzyknął wzburzony Kreol. – Nie waż tak się obchodzić z Kotem!
Niemalże było słychać, jak ostatnie słowo wymawia wielką literą.
– A myślałam, że tylko Egipcjanie czcili koty… – zauważyła Vanessa w zamyśleniu, patrząc, z jaką atencją Kreol gładzi prężącego się Fluffiego.
– Sumeryjczycy ich nie czcili – zapiszczał jej do ucha dżinn. – Po prostu odnosili się do nich z szacunkiem. Posiadać je mogli tylko członkowie arystokratycznych rodów, a za zabicie kota groziła kara śmierci.
– No nie wiem, według mnie to właśnie nazywa się oddawaniem czci – burknęła Vanessa.
Drzwi do pokoju Louise otwarły się i pojawiła się w nich sama Louise – zaspana, mrugająca od oślepiającego ją jasnego światła. Platynowa blondynka z długimi nogami, znacznie ładniejsza od swojej przyjaciółki. Chociaż wszystko jest sprawą gustu.
– O, cześć, Van! – wymamrotała sennie. – Przecież miałaś dziś być w pracy przez całą noc?
– Tak, ale widzisz, pojawiły się pewne problemy… – wybąkała Vanessa.
– A to kto? – Louise zwróciła uwagę na Kreola, który cały czas jeszcze głaskał kota. – Twój nowy chłopak?
– No coś ty! – fuknęła Van. – Nie jest w moim typie. To mój daleki krewny. Z Chin. Przyjechał tak nieoczekiwanie… no i nie ma się gdzie zatrzymać. Nie masz nic przeciwko, żeby nocował u mnie przez kilka dni?
– Nie-eee, na Boga… – ziewnęła Louise. – Witamy w Stanach! – krzyknęła raptem głośno, zwracając się tym razem do Kreola. Wykonywała przy tym jakieś dziwne ruchy, jakby rozmawiała z głuchoniemym.
– Co mówi ta wariatka? – dopytywał się mag, który, porzuciwszy kota, ze zdziwieniem wpatrywał się w niezgrabne gesty panny McDougal.
– Wita się – wyjaśniła Vanessa. – Louise, on nie rozumie ani słowa po angielsku. I w ogóle jest trochę dziwny. Widzisz, całe życie spędził w górach Tien-szan… Więc nie dziw się, jeśli wykręci jakiś numer.
– Co, pierwszy raz w dużym mieście? – uśmiechnęła się Louise.
– No właśnie. Wyobrażasz sobie – dzisiaj pierwszy raz w życiu zobaczył samochód!
– Co ty mówisz?! – szczerze zdziwiła się przyjaciółka. – Nie może być! A jak się nazywa?
– Kreol.
– I co, to wszystko? A nazwisko?
– Nazwisko…? – zająknęła się Vanessa. – Oj, widzisz no, wyleciało mi z głowy. Zaraz zapytam. Jak się nazywasz? – zapytała po sumeryjsku.
– Kreol. Nie powiedziałem ci? – Mag spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Nie o to chodzi! – Vanessa przewróciła oczami. – Człowiek nie może mieć tylko samego imienia!
Do tej pory mi wystarczało – zasępił się Kreol, zmartwiony tym, że potomkowie wprowadzili modę na noszenie kilku imion, a do tego jeszcze się dziwią, że ktoś ma tylko jedno. – A może chodzi o tytuł? W takim razie jestem Kreol, Syn Kreola, Arcymag Piątego Stopnia Magicznej Akademii Sześćdziesięciu Nauk, Pierwszy Mag Ur, Yolange i Babilonu, Posiadacz Tęczowej Laski Władców, Zwycięzca Szummy, Teja i Methu, Zwycięzca Esketynga i Trzech Wielkich Demonów Enku…
– No to jak? – nie wytrzymała Louise, która marzyła tylko o tym, aby znowu znaleźć się w łóżku. – On co, sam nie wie?