Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Szpieg uśmiechnął się z wysiłkiem. Brakowało mu tlenu.

— A co ma się stać? Położycie się grzecznie a ja wam włączę dobranockę jaką tylko sobie zażyczycie.

— Tak po prostu?

Miszczuk odwrócił się w stronę profesora Janusza.

— Gdy przed trzystu laty postanowiliśmy odtworzyć nasz naród znalazłem ośmioro Polaków. Ośmioro na całej plancie. Dodaliśmy do tego trochę Indian dla poniesienia szlachetności rasy i japończyków ze względu na ich pracowitość i honorowość. Dostaliście potrzebną literaturę i wzorce kulturowe. Zabawnie się to wszystko poplątało, ale ogólnie Prezydent jest zadowolony z efektów. Bardziej niż z tych czarnych ruskich czczących Lenina. — Susłow wciągnął głośno powietrze. — Stwórca w pewien sposób musi być odpowiedzialny za efekty swoich poczynań.

— A jeśli się nie zgodzimy? — zagadnął Nodar.

— Nie macie wyboru. Nie jesteście w stanie mnie zabić a dla mnie nie będzie to niczym trudnym.

Premier wyciągnął z laptopa cieniutki kabelek i wcisnął sobie w złącze koło ucha.

— Naprawdę tak myślisz? — w dłoni Nodara błysnęła lufa miotacza. Jego oczy lśniły. — Zastrzelę cię jak psa. A potem poszukamy tego sukinsyna Koćki. Obojętnie jak duża jest stacja, wcześniej czy później go znajdziemy.

— Myślę, że może potrafiłbyś to zrobić — powiedział ostrożnie szpieg. — Możemy się dogadać.

Uśmiechał się lekko. Rościsław patrzył na zegarek i nagle skoczył. Złapał Miszczuka za gardło i pchnął go tak by stanął między Nodarem a oknem w wierzy. Profesor Janusz nie wiedział dlaczego to robi ale natychmiast mu pomógł. Nodar przyłączył się unieruchamiając wierzgające nogi. Susłow w zdumieniu patrzył na nich.

Nastąpił oślepiający błysk. Ciało zwiotczało i padło na posadzkę. Promień lasera wypalił w piersi Tomasza Miszczuka dziurę którą ciężko byłoby zasłonić czapką. Otworzył oczy. Poszukał wzrokiem Pawłowskiego.

— To było cholernie sprytne. Wyliczyłeś czas na medal. Jesteś dobrym astronomem. Pozdrówcie księżniczkę Helenę — powiedział, a potem oczy odwróciły mu się do góry i opadł na ziemię. Z ust wyciekało mu trochę krwi.

— No cóż możemy sobie pogratulować — powiedział profesor Seleźniecki. — Właśnie od podstaw stworzyliśmy zbrodnię.

— Jak...? — zapytał Susłow.

— Uruchomił gigawatowy laser ze stacji. Ale jesteśmy daleko od ziemi więc musiało potrwać zanim wiązka dotarła do nas.

— I co teraz? — zapytał Nodar. — Wynosimy się?

Profesor pochylił się i podniósł laptopa który przy upadku otoczył się kawałek na bok. Otworzył. Komputer działał.

— Sądzę, że pora wracać do domu.

Nodar wykrzywił wargi w pogardliwym uśmiechu.

— Tak po prostu wrócić. Przecież musimy znaleźć tego całego Koćko. A ja muszę poszukać swojej dziewczyny...

— Myślę że na razie ma dość. — zauważył Mitrofanow. — Co zrobimy z ciałem? Jeśli je znajdą w ciągu najbliższych trzydziestu minut to mogą je ożywić.

— To by mi się specjalnie nie uśmiechało — powiedział Sergiej. — Z drugiej strony nic nam nie zrobił.

— Według mnie wystarczy to co chciał zrobić — powiedziała Zina.

Przez ciało przebiegły delikatne dreszcze. Oczy zmarłego otworzyły się ale spojrzenie było jeszcze niezbyt przytomne.

— O cholera — zauważył Profesor Seleźniecki. — Zaraz dojdzie do siebie.

—Łącza biocyberntyczne — powiedział Pawło. — Odtwarzają zniszczone części ciała w ciągu kilkunastu minut.

— To trzeba go w główkę? — Nodar uniósł broń.

— Nie. Nie zabijaj go — zaprotestowała Zina. — Przecież możemy go uszczęśliwić na całą wieczność.

Zrozumieli co ma na myśli. Twarze dysydenów wykrzywiły uśmiechy tak sympatyczne, że Miszczukiem aż szarpnęło. Związali go. Mitrofanow otworzył laptopa i podłączył się do systemów komputerowych wierzy. Wszystko działało jeszcze, choć minęło tyle czasu od kiedy używano ich po raz ostani. Biblioteka programów liczyła siedemnaście tysięcy pozycji.

— To co mu zaaplikujemy? — zagadnął Susłow.

— Coś miłego — powiedziała Zina. — Po co go męczyć.

Znaleźli coś miłego. Więcej problemów było z odszukaniem sprawnego sarkofagu, ale i taki znaleźli. Umieścili jeńca wewnątrz. Szarpał się trochę ale po chwili elektrody wbiły mu się w mózg i ciało zwiotczało. Rurki z substancjami odżywczymi wkłóły się w żyły. Był jeszcze przytomny. Program nie został uruchomiony.

— Czekajcie tylko stąd wylezę to dostaniecie takiego kopa... — powiedział.

Język trochę mu się plątał. Susłow z mściwą satysfakcją wcisnął guzik. Elektrody zaczęły wtłaczać w mózg słodką truciznę. Tomasz miał znowu jedenaście lat i siodłał konia na podwórzu swojego dziadka dawno dawno temu, przed ponad pięcioma tysiącami lat w Polsce w dwudziestym wieku. Wspomnienia były fałszywe tak jak cały program. Usiłował jeszcze choć przez chwilę zachować przytomność.

— Jesteście skończeni — szepnął.

— Wręcz przeciwnie my dopiero zaczynamy — powiedział Nodar i opuścił z hukiem pokrywę sarkofagu.

Mylił się. W ostatniej chwili Tomasz przesunął językiem nieduży przełącznik wbudowany w jego szczękę.

XVII

Nodar zmaterializował się z cichym syknięciem na poziomie sto dwadzieścia cztery. Zobaczył korytarz tak długi, że nie było widać jego końca. Odbezpieczył broń i ostrożnie otworzył pierwsze drzwi z brzegu. Za drzwiami siedział mały zielony ufoludek.

— Pomylił pan adres — powiedział życzliwie. — Pańska dziewczyna jest tam — podał mu sztywny arkusz folii z nabazgranym ciągiem cyfr.

— O w mordę — wyksztusił Gruzin. — Małe zielone ludziki...

— Aha — potwierdził Tarani. — Teraz my będziemy tym szystkim rządzili.

— My dwaj? — zainteresował się Nodar.

— Tylko my — ufok stuknął się łapką po piersi. — Możesz odejść.

Epilog

Kosmodrom w Montevideo z którego startowały pojazdy na Wenus był doskonale pusty. Betonowa płaszczyzna ciągnęła się trzydzieści kilometrów w każdą stronę. W jego centralnym punkcie stał nieduży drewniany wieszak. Wisiały na nim dwa pasy do teleportacji. Obok wieszaka stała księżniczka Helena. Była w błękitnej sukience. Wiatr rozwiewał jej włosy. Na nogach miała plecione z kolorowych rzemyków sandały. Ostre zachodzące słońce sprawiło że mrużyła oczy.

— Ciekawe gdzie podział się Tomasz? — powiedziała.

Stary ex-Prezydent Paweł Koćko przesunął czapkę z muzeum w Poroninie tak aby daszek chronił go choć trochę przed słońcem, obciągnął mundur kozackiego esauła i dopiero wówczas odpowiedział.

— Albo przyczaił się gdzieś w jakiejś lodówce albo dysydentom udało się go dostać.

— Mogłeś powiedzieć, że nie znasz się na pilotarzu. Zastapiła bym cię.

— Trudno. Myślałem, że te dwie godziny na symulatorze wystarczą. Ważne że te durne ufoki myślą że to było celowo...

Poduszkowiec z ekipą telewizyjną zmaterializował się z powietrza. Wysypali się z niego technicy. Ustawili kamery. Potem wysiadło dwoje dziennikarzy. Najwyraźniej chcieli coś powiedzieć, może przeprowadzić z nim wywiad, ale uciszył ich gestem ręki. Odwrócił się w stronę ciemnych oczu kamer.

— Do Narodów Planety Ziemia — zaczął dawnym władczym głosem. — Dziś przemawiam do was po raz ostatni. Przynajmniej taką mam nadzieję. Zdawałem sobie sprawę przez te wszystkie lata z niechęci jaką do mnie żywiliście. Zdawaliście sobie sprawę z niechęci jaką żywiłem do was. Cóż można powiedzieć że jesteśmy skwitowani. Nie lubiłem was dlatego dałem wam Regulamin Pobytu. Wy nie lubiliście mnie więc łamaliście go nagminnie. Dziś wybaczam wam, choć moje wybaczenie macie w dupie, a wasze ewentualne wybaczenie jest mi obojętne. Moja władza i moja opieka kończy się tu i teraz. Próbowałem uchronić niezależność tej planety przez te wszystkie lata. Nie udało się i będą tu obowiązywać teraz nowe prawa. Mam nadzieję że wasi nowi władcy będą lepsi niż ja. Gdyby jednak doszło do najgorszego zostawiam wam swój adres: Planeta V'angh'aff, osiemset lat świetlnych stąd. Tam też należy przesłać deputację — przypomniał sobie kawałek z książki Jana Karczewskiego i jego twarz wykrzywił dziwny uśmiech, gdy przerabiał cytat tak aby pasował do zaistniałej sytuacji, — która z dokładnie umytymi zębami, będzie mogła pocałować mnie w rzyć a potem na klęczkach poprosi o powrót mój, moich klonów, lub moich potomków.

48
{"b":"103193","o":1}