Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zegarki tego typu nie cykały, ale nawyk pozostał.

XIX

Kopyta niedużej śnieżno białej klaczki uderzały w ziemię pokrytą świeżo opadniętymi jesiennymi liśćmi. Wprawdzie na Ziemi panowała właśnie wiosna, ale ostatecznie mechanizmy stacji służyły swoim użytkownikom, a nie bzdurnym cyklom planety wynikającym z jej pijanego zataczania się w drodze dookoła słońca. Wystarczyło wcisnąć kilka guzików, przyspieszyć upływ czasu w danym segmencie i można było się cieszyć złotą polską jesienią, tak jak cieszyła się nią siedząca w damskim siodle księżniczka Helena Koćko.

Dość dawno temu stary prezydent doszedł do wniosku, że trzeba się rozmnożyć. Oczywiście nie miałby z tym problemu posiadając w lodówkach stacji orbitalnej kilka dziewcząt, z którymi mógł sobie w każdej chwili poryćkać, ale tym razem potrzebował odrobinę czego innego. Pragnąc zachować dla przyszłości zarówno pewne szczególne cechy swojego neurotycznego umysłu jak także najlepszy na świecie komplet genów —(to znaczy swój własny), zdecydował się na klonowanie. Odpowiednia technika była od dawna opracowana. Były jednak inne problemy. Koćko przy całej swojej paranoi chronicznie bał się zamachu stanu. A wiadomo że sobowtór władcy... Dlatego też podczas klonowania naniósł drobne poprawki. Księżniczka Helena Koćko... To było najwłaściwsze rozwiązanie. Spędziła na ziemi sporo czasu. Wystarczająco dużo, żeby zdobyć wykształcenie. Resztę uzupełniła na Edon i Bxaghi. Obywatelka kosmosu, specjalistka od prawa galaktycznego.

Dzień był wyjątkowo piękny. Po niebie sunęły nieduże chmurki, październikowe słońce przygrzewało delikatnie. Księżniczka ubrana była w białą kurtkę z żaglowego płótna, białą sukienkę i miękkie półbuty z zamszowej skóry. Jasne lekko zwijające się włosy opadały jej na ramiona. Na czole połyskiwał jej diadem ze złota i szmaragdów przechowywany swojego czasu w skarbcu korony brytyjskiej. Wiatr plątał się pomiędzy drzewami parku. Zza krzaków połyskiwała tafla jeziora. Ścieżka rozwidlała się.

— Dokąd teraz? — zapytała klaczka.

— Do pałacu — powiedziała księżniczka. — Chyba starczy na dzisiaj.

Fakt ze klacz mówiła wyjaśnić można bardzo prosto. Swojego czasu Stary Prezydent doszedł do wniosku, że jego córce przyda się towarzystwo. Jako główny ekspert w dziedzinie medycyny miał niekiedy do czynienia z problemami psychiatrycznymi swojego ludu. Tak poznał dziewczynę noszącą urocze imię Karolina, opętaną obsesją zamienienia się w konia. Dewiacja była bardzo silna, nie poddawała się zwykłemu leczeniu. Oczywiście wypranie mózgu dziewczyny i załadowanie go od nowa odpowiednio przefiltrowanymi danymi nie stanowiło by najmniejszego problemu, ale Stary Prezydent zawsze lubił konie. Akurat jego córka zażyczyła sobie konia, by móc jeździć po parku więc postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym. Operację przeszczepu części mózgu dziewczyny w ciało konia przeprowadziły medautonmaty stacji i trzeba przyznać przeprowadziły ją wzorowo. Dziewczyna, z którą można pogadać w wolnych chwilach i jednocześnie konik, na którym można sobie pojeździć. Dwa w jednym. Wjechały do jednego z zagubionych w parku pałaców. Księżniczka zeskoczyła i zdjęła siodło. Zostawiła Karolinę w salonie, a sama przeszła na drugą stronę pałacu do niedużego gabinetu, którego panoramiczne okna wychodziły na płytki stawek i fontanny. Rozległo się cmoknięcie i w powietrzu zmaterializował się Paweł Koćko — Stary Prezydent. Rozłożył ramiona, a gdy w nie wpadła oderwał ją od ziemi i okręcił ją w powietrzu.

— No cześć — powiedział. — Co tam u ciebie słychać?

— Fajnie. Żyję sobie. Co u ciebie?

— No cóż nie będę kłamał.

— Aż tak źle?

— Gorzej. Dużo gorzej. Zjawił się u mnie jeden taki zielony korniszon.

— Tarani?

— Dokładnie. Chce się ze mną widzieć jakaś rada galaktyki czy podobne ciało.

— Ach, najwyższy organ ustawodawczy i wykonawczy zarazem. Oni tego nie rozróżniają.

— Co mogą zrobić?

— Co mogą? Oni regulują życie całego zamieszkałego...

— A konkretnie?

— Embarga handlowe, zakaz transferu danych, technologii, wydalenie przedstawicielstw dyplomatycznych.

Uśmiechnął się.

— Cieszę się że planeta pod moimi rządami jest całkowicie samowystarczalna. Nasze technologie...

— W razie ignorowania ich wysiłków do pokojowego rozwiązania kryzysu mogą narzucić swoje prawa siłą. Posiadają oddziały szybkiego reagowania.

— To brzmi poważniej. Jak sądzisz czego mogą chcieć?

— Poszanowania Dekretu o Koegzystencji albo twojej starej umowy z dowództwem Galaktycznego Ruchu Oporu. Oni są w prostej linii kontynuatorami...

— Dobrze. Co im obiecałem w tej umowie?

Przymknęła oczy.

— Zdaje się, że uznałeś prawo rady która istniała jeszcze na papierze do narzucania swoich rozwiązań prawnych.

Skrzywił się.

— To była wojna, ale to nie usprawiedliwia mojej głupoty. Miałbym prośbę. Idź ze mną na to spotkanie. Potrzebuję adwokata.

Uśmiechnęła się.

— Oczywiście.

XX

W zatęchłym lochu Nodar wpatrywał się tempym wzrokiem w swój chronometr. Zegarek działał. Wskazówka poruszała się. Szansa wystąpienia jakichkolwiek niedokładności w działaniu urządzenia była praktycznie zerowa. Producent dawał na zegarek sto lat gwarancji. W razie opóźnienia w ciągu wieku o jedną sekundę właścicielowi przysługiwało odszkodowanie wysokości miliona dolarów, a później po inflacji miliona franków szwajcarskich.

— Bzdura — powiedział i potrząsnął urządzeniem.

Nic się nie zmieniło i potrząsać tak sobie mógł do upojenia. Zegarek wytrzymałby upadek z wysokości stu metrów na beton. A podobno byli i tacy, którzy zrzucali swoje z wysokości kilometra. Chcąc nie chcąc musiał się z tym pogodzić. Usiadł znowu przy komputerze. Kręgosłup bolał go coraz bardziej i musiał zaraz się położyć, ale chciał wyjaśnić jeszcze jedną sprawę.

PODAJ DATĘ ROCZNĄ ZEGARA HIBERNATORIUM.

Odpowiedź była natychmiastowa i całkowicie zadowalająca.

ZEGAR HIBERNATORIUM ULEGŁ CAŁKOWITEMU ZNISZCZENIU ZA SKUTEK KOROZJI DECYZJĘ O OBUDZENIU PODJĄŁ UKŁAD AWARYJNY SPADEK TEMPERATURY ZŁÓŻ MAGMOWYCH DOSTARCZAJĄCYCH ENERGII SYSTEMOWI OSIĄGNĄŁ WARTOŚCI TAK NISKIE, ŻE ODŁOŻENIE W CZASIE WZBUDZENIA MOGŁO SPOWODOWAĆ CAŁKOWITĄ UTRATĘ TAKIEJ MOŻLIWOŚCI.

— No śliczne dzięki — mruknął sam do siebie. — Komputer obudził mnie bo stwierdził, że jeszcze trochę, a nie zdoła mnie obudzić.

INTERPRETACJA POPRAWNA — poinformowała go maszyna.

Takie są efekty gadania przy włączonym sprzęgu audio.

— Wyłączam opcję wydawania poleceń głosem — powiedział.

PRZYJĘTE

Przesunął wajchę przekształcając fotel w leżankę. Wyciągnął się na niej wygodnie. Wyłączył całe zasilanie. Nie było potrzebne gdy spał. Z zagłówka wydobył wyjątkowo gruby i miękki koc. Koc o dziwo wytrzymał. Może sprawiła to osnowa z kewlarowych włókien. Było mu ciepło. Zachichotał. Było mu ciepło po raz pierwszy od całkiem sporej liczby lat. Przymknął oczy. Czuł jak sen czai się wokoło by go porwać w swoje objęcia. Z głębin pamięci wypłynęła mu rozmowa z Zurikiem.

— Czy w trakcie hibernacji będę śnił?

— No cóż właściwe to trochę jak sen. Bardziej jak śmierć, ale z tego się obudzisz.

— Nie o to mi chodzi. Czy będę miał sny?

— Puknij się Nodar. Jakie sny jak twój mózg będzie jedną lodową bryłą?

Jego kumpel miał rację. Nic mu się nie przyśniło.

XXI

Ruiny miasta Warszawa, PNTK

Było wczesne popołudnie. W powietrzu wisiał upał. Sumiko i Damao siedziały na składanych krzesełkach na werandzie swojego namiotu. Zawinęły się w kimona i piły wodę mineralną przez długie karbowane srebrne rurki. Pachniało betonem i kurzem. Betonowy pył wciskał się wszędzie. Ich świeżo umyte włosy schły na wietrze. Zobaczyły Miszczuka jak biegnie przez sąsiednie wzgórze do swojego namiotu. Był na bosaka i coś dziwnego porobiło mu się ze spodniami. Wyglądały na wystrzępione do kolan. Przebiegł cicho jak duch.

12
{"b":"103193","o":1}