Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– W grę wchodził okup? – kontynuował Pedi.

– W jednym przypadku, w Teksasie. W innych nie żądano pieniędzy. Jak do tej pory nie znaleziono żadnej kobiety.

– Tylko białe? – spytała wywiadowca Ciaccio. Wcześniej coś notowała.

– Tak, tylko białe kobiety. I wszystkie bardzo zamożne. Ale nie żądano okupu. I nic z tego, co wam mówię, nie może przedostać się do prasy. – Rozejrzałem się po garażu. – Co mamy do tej pory? Pomóżcie mi trochę.

Ciaccio spojrzała na Pediego.

– Joshua?

Pedi wzruszył ramionami.

– W porządku, Irenę.

– Coś faktycznie mamy – przyznała Ciaccio. – Podczas porwania w jednym z parkujących samochodów była para nastolatków. Nie widzieli początku zdarzenia.

– Zajmowali się czymś innym – wtrącił Joshua Pedi.

– Ale się podnieśli, kiedy usłyszeli krzyk. Zobaczyli Elizabeth Connolly. I dwójkę porywaczy, mężczyznę i kobietę. Tamci nie zauważyli młodych kochanków, bo młodzi byli na tylnej kanapie vana.

– I leżeli? – spytałem. – Zajęci czymś innym?

– To też. Ale kiedy usiedliby nabrać tchu, zobaczyli mężczyznę i kobietę. Napastnicy wyglądali na jakieś trzydzieści lat, byli dobrze ubrani. Obezwładnili już panią Connolly. Załatwili sprawę błyskawicznie. Wrzucili ofiarę do bagażnika jej kombi i odjechali.

– Czemu ci młodzi ludzie nie wysiedli z vana, żeby jej pomóc?

Ciaccio pokręciła głową.

– Mówiłam już. Wydarzenia toczyły się bardzo szybko i ogarnął ich strach. Porwanie wydało się im „nierealne”. Poza tym pewnie się bali. Baraszkowali w samochodzie, zamiast być w szkole. To uczniowie gimnazjum w Buckhead. Wagarowali.

Porwana przez zespół, pomyślałem. To był istotny przełom w śledztwie. W zapiskach, z którymi zapoznałem się po drodze, nie było mowy o tym, by innych porwań dokonał zespół. Więc to mężczyzna i kobieta?, powtórzyłem w myślach. Interesujące. Dziwne i nieoczekiwane.

– Mógłbyś nam odpowiedzieć na jedno pytanie? – zagadnął wywiadowca Pedi.

– Jeśli będę mógł. Wal śmiało.

Zerknął na swoją partnerkę. Miałem przeczucie, że Joshua i Irenę spędzili trochę czasu na tylnej kanapie samochodu gdzieś po drodze. Zdradzały to spojrzenia, które wymieniali między sobą.

– Słyszeliśmy, że to może mieć związek ze sprawą Sandry Friedlander. Zgadza się? To waszyngtońska sprawa sprzed dwóch lat, jak do tej pory nierozwiązana.

Popatrzyłem na niego i pokręciłem głową.

– Nic mi o tym nie wiadomo – powiedziałem. – Pierwszy raz słyszę o Sandrze Friedlander.

Ale to nie była prawda. Imię i nazwisko tej kobiety widniały w tajnych raportach FBI, z którymi zapoznawałem się, lecąc z Waszyngtonu. Była tam mowa o Sandrze Friedlander… i siedmiu innych ofiarach.

Rozdział 14

W głowie wirowały mi myśli. Niedobre myśli. Z materiałów sprawy, które pośpiesznie przejrzałem., dowiedziałem się, że lista kobiet zaginionych w Stanach Zjednoczonych obejmuje dwieście dwadzieścia nazwisk i że zniknięcie przynajmniej siedmiu Biuro przypisuje „szajkom porywaczy białych kobiet”. W grę wchodził ponury motyw. W pewnych kręgach było bardzo duże zapotrzebowanie na białe dwudziesto -, trzydziestoletnie kobiety. Na Bliskim Wschodzie lub w Japonii „towar” tego typu osiągał zawrotne ceny.

Kilka lat temu Atlanta była miejscem skandalicznych praktyk obejmujących niewolnictwo seksualne. Szmuglowano przez granice Azjatki i Meksykanki, po czym zmuszano je do prostytucji w Georgii i obu Karolinach. Sprawa mogła łączyć się z wydarzeniami w meksykańskiej miejscowości Juanita, na terenie której w ciągu ostatnich kilku lat zaginęły setki kobiet.

Wszystkie te okropne fakty i przypuszczenia przelatywały mi przez głowę, kiedy podjeżdżałem pod dom sędziego Brendana Connolly’ego w Tuxedo Park, nieopodal rezydencji gubernatora. Była to bogata willa, replika plantatorskiej rezydencji, którymi Georgia pyszniła się w latach czterdziestych XIX wieku. Posesja miała około dwóch akrów. Na kolistym podjeździe stał porsche boxter. Wszystko to tworzyło idealny obrazek.

Drzwi otworzyła młoda dziewczyna, która nie przebrała się jeszcze po powrocie ze szkoły. Naszywka na jej bluzie wskazywała, że chodzi do prestiżowego college’u, Pace Academy. Powiedziała, że nazywa się Brigid Connolly. Nosiła aparat korekcyjny na zębach. Figurowała w materiałach Biura na temat rodziny Connollych. Hol domu był elegancki, z ozdobnym świecznikiem i wypolerowaną posadzką z jesionowych desek.

Dostrzegłem dwie młodsze dziewczynki, a raczej tylko ich głowy, zerkające ciekawie zza załomu głównego korytarza, tuż przy dwóch angielskich pastelach. Wszystkie trzy panny Connolly były śliczne. Brigid miała dwanaście lat, Meredith jedenaście, a Gwynne sześć. Z robionych na kolanie notatek pamiętałem, że młodsza chodziła do prywatnej szkoły założonej jeszcze na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku przez Evę Edwards Lovett.

– Jestem Alex Cross z FBI – powiedziałem. Brigid wydawała się niezwykle dojrzała: mimo tragedii, która dotknęła jej rodzinę, zachowała godność i spokój. – Twój ojciec chyba mnie oczekuje.

– Ojciec zaraz zejdzie, proszę pana – odparła. Odwróciła się i zbeształa młodsze siostry: – Słyszałyście, co mówił tato! Zachowujcie się, jak trzeba. Obie?…

– Ja nie gryzę – zapewniłem dziewczęta, które wciąż zerkały na mnie. Meredith zrobiła się czerwona jak burak.

– Och, przepraszamy. To nie chodzi o pana.

– Rozumiem – powiedziałem. W końcu się uśmiechnęły i okazało się, że Meredith też nosi aparat korekcyjny. To były urocze, słodkie dziewczynki.

Z góry rozległ się głos:

– Agent Cross?

Agent?, pomyślałem. Nie przywykłem jeszcze do tego, że tak się do mnie zwracano.

Podniosłem wzrok. Sędzia Brendan Connolly schodził na parter. Miał na sobie niebieską koszulę w paski, granatowe luźne spodnie i czarne mokasyny. Był zadbany i w dobrej formie, ale równocześnie wyglądał tak, jakby nie spał od co najmniej paru dni. Z materiałów FBI wiedziałem, że ma czterdzieści cztery lata, jest po politechnice stanowej w Georgii i Szkole Prawa imienia Vanderbilta.

– Więc jak to jest? – spytał i uśmiechnął się z wysiłkiem. – Gryzie pan czy nie? Uścisnęliśmy sobie dłonie.

– Gryzę tylko tych, którzy na to zasługują – odparłem. – Jestem Alex Cross.

Brendan Connolly wskazał mi skinieniem głowy dużą, wyłożoną do sufitu książkami bibliotekę, pełniącą zarazem rolę gabinetu. Znalazło się w niej również miejsce na niewielki fortepian. Zauważyłem nuty z piosenkami Billy’ego Joela. W kącie stała kozetka z rozrzuconą pościelą.

– Kiedy agent Cross i ja załatwimy sprawy, pomyślimy o obiedzie – zapowiedział dziewczynkom ojciec. – Postaram się nie struć dzisiaj nikogo, ale będę potrzebował waszej pomocy, młode damy.

– Tak, tatusiu – odpowiedziały chórkiem. Widać było, że uwielbiają ojca. Zasunął dębowe drzwi i znaleźliśmy się sami.

– To takie trudne. Takie ciężkie. – Westchnął. – Chodzi mi o to, że przy nich muszę robić dobrą minę do złej gry. Są najlepszymi córkami na świecie. – Objął gestem wyłożony książkami pokój. – To ulubione miejsce Lizzie. Doskonale gra na fortepianie. Dziewczęta też. Oboje jesteśmy molami książkowymi, ale ona wprost przepada za tą biblioteką.

Usiadł w klubowym fotelu obitym wiśniową skórą.

– Doceniam to, że przyleciał pan do Atlanty. Słyszałem, że jest pan świetny w trudnych sprawach. Jak mogę panu pomóc? – zapytał.

Siadłem naprzeciwko niego, na kanapie od kompletu. Na ścianie nad Connollym wisiały fotografie Partenonu, Chartres, piramid i dyplom honorowy Chastain Horse Park, ośrodka jeździeckiego prowadzącego terapię dzieci z porażeniem mózgowym.

– Wielu ludzi pracuje nad znalezieniem pani Connolly. Sprawdza się różne poszlaki. Nie zamierzam zagłębiać się w szczegóły dotyczące pańskiej rodziny. To sprawa miejscowych wywiadowców.

– Dziękuję panu – powiedział sędzia. – Odpowiadanie na te wszystkie pytania działa na mnie potwornie przygnębiająco. W kółko to samo. Nie wyobraża pan sobie.

8
{"b":"101771","o":1}