Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Było to niebezpieczne zajęcie dla nas wszystkich, zwłaszcza dla Gautiera. Teren był nieoświetlony. Wysokie trzciny rzeczne zasłaniały przygodnych kochanków i porywaczy.

Agentka Peggy Katz i ja staliśmy na brzegu obszaru zarośniętego trzcinami. Przypominały włośnicę czerwoną. Podczas ostatniej półgodziny Peggy przyznała się, że tak naprawdę wcale nie pasjonuje się sportami, ale przegląda wiadomości o koszykówce i futbolu, żeby móc o czymś rozmawiać z kolegami w pracy.

– Mężczyźni rozmawiają także o innych sprawach – powiedziałem, obserwując Fens przez noktowizor.

– Wiem. Mogę też rozmawiać o pieniądzach i samochodach. Ale nie będę rozmawiać z wami o seksie, wy napalone dranie.

Parsknąłem śmiechem. Katz była dowcipna. Potrafiła być uszczypliwa, ale na wesoło, i umiała rozbawić rozmówcę, nawet gdy to on był celem jej żartów. Ale wiedziałem też, że jest twarda i nieustępliwa.

– A ty czemu wstąpiłeś do Biura? – spytała, gdy nadal czekaliśmy na Gautiera. – Dobrze ci szło w policji waszyngtońskiej, no nie?

– Całkiem nieźle. – Zniżyłem głos i wskazałem pustą przestrzeń przed nami. – Idzie.

Agent Gautier właśnie wyszedł z Boylston Street. Kroczył z wolna w kierunku Muddy River. Znałem doskonale ten obszar, bo wcześniej dokonałem rozpoznania. Tę część parku nazywano „ogródkami”. Okoliczni mieszkańcy hodowali tu kwiaty i warzywa. Wszędzie stały tabliczki, proszące nocnych gości o nie deptanie roślin.

W słuchawkach usłyszałem szept dowódcy zespołu, Rogera Nielsena:

– Mężczyzna w wełnianej czapce, Alex. Mocno zbudowany. Widzisz go?

– Widzę – odparłem.

Wełniana Czapka mówił do mikrofonu przypiętego do kołnierzyka sportowej koszuli. To nie był żaden z naszych, więc musiał być jednym z nich, ze stada Wilka.

Zacząłem przeczesywać wzrokiem teren, szukając jego partnera lub partnerów. Ekipa porywaczy? Zapewne. Kim innym mogli być, do diabła?

– Chyba ma mikrofon – powiedział Nielsen. – Widzisz?

– Wyraźnie, Widzę też innego podejrzanego. Bliżej ogródków, na lewo od nas – zgłosiłem. – Również mówi do mikrofonu przy kołnierzyku. Zbliżają się do Gautiera.

Rozdział 86

Było ich trzech, potężnie zbudowanych mężczyzn, i zaczęli zacieśniać krąg wokół Paula Gautiera. Równocześnie my zaczęliśmy zacieśniać krąg wokół nich. Wyjąłem z kabury mojego glocka, ale nie byłem przekonany, czy jestem w pełni przygotowany na to, co może się wydarzyć w tym małym mrocznym parku.

Kidnaperzy trzymali się blisko Park Drive i przewidywałem, że zaparkowali tam vana lub półciężarówkę. Wyglądali na pewnych siebie i nie obawiających się niczego. Robili to już wcześniej: porywali zakupionych ludzi, kobiety i mężczyzn. Byli zawodowymi porywaczami.

– Zgarnijcie ich teraz – doradziłem starszemu agentowi Nielsenowi. – Gautier jest w niebezpieczeństwie.

– Poczekajcie, aż go dopadną – padła odpowiedź. – Mamy zrobić to jak należy. Czekajcie.

Nie zgadzałem się z Nielsenem i nie podobał mi się rozwój wydarzeń. Po co to czekanie? Byliśmy daleko od Gautiera, a w parku panowała ciemność.

– Gautier jest w niebezpieczeństwie – powtórzyłem. Jeden z mężczyzn, blondyn w wiatrówce Boston Bruins, pomachał mu ręką.

Gautier przyjrzał się nadchodzącemu, skinął mu głową i uśmiechnął się do niego. Blondyn miał małą latarkę. Oświetlił twarz Gautiera.

Słyszałem ich rozmowę.

– Ładna noc na spacer – zagadnął blondyna Gautier i roześmiał się. Był zdenerwowany.

– Spacerujemy, szukając miłości – powiedział blondyn. Mówił z rosyjskim akcentem.

Dzieliło ich tylko kilka stóp. Pozostali porywacze trzymali się dalej, ale niewiele dalej.

Nagle blondyn błyskawicznym, płynnym ruchem wyjął z kieszeni pistolet i przyłożył go Gautierowi do policzka.

– Idziesz ze mną. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Tylko chodź. Tak dla ciebie lepiej.

Dwóch pozostałych dołączyło do Gautiera i blondyna.

– Robisz błąd – powiedział Gautier.

– Och, a czemuż to? – spytał blondyn. – To ja mam broń, nie ty.

– Brać ich. Już! – rozkazał Nielsen. – FBI! Ręce do góry. Cofnąć się od niego! – krzyknął, kiedy biegliśmy do nich.

– FBI! – rozległ się drugi okrzyk. – Wszyscy ręce do góry!

To był początek pandemonium. Pozostali dwaj porywacze wyjęli broń. Blondyn wciąż trzymał pistolet przy głowie agenta Gautiera.

– Cofnąć się!!! – wrzasnął. – Zastrzelę go na miejscu! Rzućcie broń! Zastrzelę go, obiecuję! Nie blefuję.

Nasi agenci nadal powoli zbliżali się do tamtych.

I nagle wydarzenia przybrały najgorszy obrót – blondyn strzelił agentowi Paulowi Gautierowi w twarz.

Rozdział 87

Jeszcze nie umilkł huk wystrzału, a trzech mężczyzn rzuciło się do ucieczki. Dwaj popędzili w kierunku Park Drive, a atletyczny blondyn, który strzelił do Gautiera, pognał sprintem w Boylston Street.

Był wielkim facetem, ale poruszał się z niezwykłą prędkością. Przypomniałem sobie słowa Monnie Donnelley. Mówiła, że rosyjska mafia czasem rekrutowała znanych rosyjskich lekkoatletów, nawet byłych olimpijczyków. Czy blondyn to były sportowiec?, zadawałem sobie pytanie. Poruszał się, jakby nim był. Wymiana zdań, strzał i pozostałe okoliczności zdarzenia uświadomiły mi, że wiemy bardzo niewiele o rosyjskich gangsterach. Jakie są ich metody działania? Jak myślą?

Pobiegłem za nim, nadmiar adrenaliny rozszedł mi się po ciele jak wybuchające paliwo rakietowe. Nadal nie mogłem uwierzyć w to, co się wydarzyło. Można było uniknąć nieszczęścia. A teraz Gautier prawdopodobnie nie żył, prawie na pewno nie żył.

– Brać ich żywcem! – krzyknąłem, biegnąc. Powinno to być oczywiste, ale inni agenci z pewnością mieli przed oczami padającego kolegę. Nie wiedziałem, ile akcji, ile starć widzieli do tej pory. A nam bardzo zależało na przesłuchaniu kidnaperów.

Dostałem zadyszki. Może przydałoby mi się więcej zaprawy fizycznej w Quantico, może ostatnio spędzałem za dużo czasu przy biurku.

Goniłem jasnowłosego mordercę przez zadrzewioną dzielnicę willową. Po chwili drzewa zaczęły się przerzedzać i w oddali zamigotały wieżowce Prudential Center i Hancock. Obejrzałem się. Za mną była trójka agentów, w tym Peggy Katz, która wyciągnęła broń.

Uciekinier zbliżał się do Hynes Convention Center. Miał na karku czterech agentów FBI. Zmniejszałem dystans, ale w niewystarczającym stopniu. Zadawałem sobie pytanie, czy wreszcie uśmiechnęło się do nas szczęście.

Czy ten mężczyzna przede mną to Wilk?, zastanawiałem się. Został przyłapany na gorącym uczynku, zgadza się? W takim razie będziemy mogli oskarżyć go o morderstwo.

Ale jeszcze go nie złapaliśmy i wciąż miał zapas energii. Jak średniodystansowiec.

– Zatrzymać się! Będziemy strzelać! – krzyknął jeden z agentów za mną. Ale jasnowłosy Rosjanin się nie zatrzymał. Ślizgając się, skręcił ostro w boczną ulicę. Była węższa i ciemniejsza niż Boylston. Jednokierunkowa. Zastanawiałem się, czy wcześniej przeanalizował drogę ucieczki. Prawdopodobnie nie.

To było niesłychane: nawet się nie zawahał, strzelając do Gautiera. „Nie blefuję”, powiedział. Kogo stać na takie nonszalanckie morderstwo? Na oczach tylu agentów FBI?

Może to Wilk?, pomyślałem. Podobno jest nieustraszony i bezwzględny, pewnie nawet szalony. A może to jeden z jego przybocznych? Ci rosyjscy gangsterzy okazali się nieprzewidywalni.

Słyszałem głośny stukot butów, uderzających o nawierzchnię kilkadziesiąt jardów przede mną. Zbliżyłem się trochę do Rosjanina, łapałem drugi oddech.

Nagle odwrócił się błyskawicznie i… strzelił do mnie!

Rzuciłem się na ziemię, ale zaraz się zerwałem, kontynuując pościg. Zobaczyłem wyraźnie jego twarz – szeroką, płaską, ciemne oczy. Mógł mieć jakieś trzydzieści pięć do czterdziestu pięciu lat.

Znów się odwrócił, stanął na szeroko rozstawionych nogach i strzelił.

Kucnąłem za parkującym samochodem. Usłyszałem krzyk. Odwróciłem się i zobaczyłem, że jeden z agentów pada. Mężczyzna. Doyle Rogers. Blondyn odwrócił się i znów pobiegł. Ale już wiedziałem, że go dopadnę. Co potem? Był gotów umrzeć.

41
{"b":"101771","o":1}