Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Puścił włosy Julii i zacisnął rękę na jej gardle. Przekręcił rękę i kark kobiety trzasnął.

– Jesteście świadkami!!! – wrzasnął po rosyjsku. – Zabiłem moją byłą żonę. I tego kabla Biriukowa. Widzieliście, jak to zrobiłem! Do diabła z wami.

Ciężkim krokiem wyszedł z klubu. Nikt się nie ruszyłby go zatrzymać.

I nikt nie powiedział nic nowojorskiej policji, kiedy przyjechała.

„Jak w Rosji, tak samo w Ameryce”.

Rozdział 44

Benjamin Coffey był więziony w ciemnej piwnicy pod klepiskiem stodoły. Ile to już dni? Trzy, cztery? Nie pamiętał, pogubił się w czasie.

Student Providence College był bliski szaleństwa, dopóki nie dokonał zadziwiającego odkrycia w samotności swej ciemnicy. Odnalazł Boga, a może to Bóg odnalazł jego.

Najbardziej zdumiał Benjamina fakt, że Bóg pojawił się przy nim. Bóg go przyjął, a może to on dorósł do tego, by przyjąć Boga. Dowiedział się, że Bóg go rozumie. Ale czemu on nie rozumiał Boga? Niepojęte. Przecież chodził do katolickich szkół, a wcześniej do katolickiego przedszkola. W Providence studiował filozofię i historię sztuki. W grobowym mroku tej „celi”, pod klepiskiem stodoły doszedł do jeszcze jednego wniosku. Zawsze uważał się w gruncie rzeczy za dobrego człowieka, ale teraz wiedział, że tak nie jest i że nie ma to żadnego związku z jego seksualnością, jak głosił jego przepełniony hipokryzją Kościół. Doszedł do wniosku, że ktoś jest zły wtedy, kiedy z rozmysłem krzywdzi innych. A on traktował podle swoich rodziców, swoje rodzeństwo, kolegów szkolnych, kochanków i nawet tak zwanych przyjaciół od serca. Był wredny, nadęty, stale zadawał innym ból, chociaż wcale nie musiał tego robić. Postępował tak od zawsze. Był okrutny, snobistyczny, bezduszny, sadystyczny. Był zwykłym gównem. Zawsze miał usprawiedliwienie dla swojego zachowania, bo uważał, że to inni przysparzają mu bólu.

Więc to dlatego tak potoczyły się sprawy? Może. Ale Benjamin najbardziej się zdumiał, kiedy uświadomił sobie, że jeśli uda mu się ujść z życiem, prawdopodobnie wcale się nie zmieni! Więcej, przeczuwał, że wykorzysta to, co mu się przydarzyło, jako kolejną wymówkę i do końca życia pozostanie parszywym draniem.

Zimno mi, zimno, strasznie mi zimno, myślał. Ale Bóg kocha mnie bez żadnych warunków wstępnych. To też nigdy się nie zmieni.

Uświadomił sobie, że jest okropnie rozbity i zapłakany i ten stan trwa przynajmniej dzień. Dygotał, bełkotał coś do siebie bez sensu i nie mógł zebrać myśli. Nie potrafił skupić się na niczym.

Wciąż wracał myślami do przeszłości. Miał dobrych przyjaciół, fantastycznych przyjaciół, i niebawem wszystko się ułoży; czemu więc te koszmarne myśli wciąż biegały mu po głowie? Dlatego, że był w piekle? Dlatego? Piekło to była ta cuchnąca piwnica pod gnijącą stodołą gdzieś w Nowej Anglii, pewnie w New Hampshire albo Yermont. Czy nie tak?

Może należało odprawić pokutę i nie powinien liczyć na wolność, dopóki tego nie zrobi? A może to było… na wieczność?

Pamiętał pewien szczegół z katolickiej szkoły w Great Barrington w Rhode Island. Chodził wtedy do szóstej klasy i proboszcz usiłował opisać dzieciom wieczność w piekle.

– Wyobraźcie sobie górę i płynącą u jej stóp rzekę – mówił ksiądz. – A teraz wyobraźcie sobie, że co tysiąc lat malutka jaskółka przenosi w dziobku okruszek góry na drugi brzeg rzeki. Chłopcy i dziewczęta, kiedy ten ptaszek przeniesie całą górę, to będzie dopiero początek wieczności.

Ale Benjamin nie uwierzył w tę bajeczkę, prawda? Kto by się dał nabrać na ogień piekielny i siarkę, lejące się z nieba. Wkrótce ktoś go odnajdzie. Ktoś wyprowadzi go na wolność.

Tyle że tak naprawdę nie wierzył w szczęśliwe rozwiązanie tego koszmaru. Jak mogli tu go znaleźć? Nie mieli szans. Boże, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, policja nigdy nie znalazłaby waszyngtońskiego snajpera, a przecież Malvo i Muhamrnad nie byli zbyt inteligentni. W przeciwieństwie do Pana Pottera.

Musi zaraz przestać płakać, bo Pan Porter już gniewał się na niego. Zagroził, że go zabije, jeśli nie przestanie, i, o Boże, dlatego teraz tak płakał. Nie chciał umierać, mając zaledwie dwadzieścia jeden lat i całe życie przed sobą.

Godzinę później – dwie? trzy? – usłyszał nad sobą hałas i znów się rozszlochał. Nie mógł opanować płaczu, trząsł się cały. I pochlipywał. Pociągał nosem i pochlipywał od przedszkola.

Przestań pochlipywać, Benjaminie! Przestań! Zaraz!

Ale nie mógł przestać.

Właz w suficie się podniósł. Ktoś schodził do piwnicy.

Przestań płakać, przestań płakać, przestań! W tej chwili przestań! Potter cię zabije! Nagle wydarzyła się najbardziej nieprawdopodobna rzecz na świecie, wydarzenia przybrały obrót, którego Benjamin zupełnie się nie spodziewał.

Usłyszał basowy głos, nie był to jednak głos Pottera.

– Benjamin Coffey? Benjamin? Tu FBI. Panie Coffey, jest pan tam? Tu FBI.

Trząsł się jeszcze bardziej i tak łkał, że o mało nie udusił się kneblem. Z powodu tego knebla nie mógł zawołać, nie mógł i dać znać FBI, że jest tu, na dole.

FBI mnie znalazło! To cud. Muszę dać im znać o sobie. Ale jak? Nie odchodźcie! Jestem tu, na dole! Jestem tu!

Światło latarki padło mu na twarz.

Coś się pokazało za latarką. Sylwetka. Z cieni wyłoniła się twarz.

Pan Potter spoglądał na niego surowo z drzwi w suficie.

– Powiedziałem ci, co będzie, prawda, Benjaminie? Sam ściągnąłeś to na siebie. A jesteś taki piękny. Boże, jesteś idealny.

Jego kat zszedł niżej. Benjamin zobaczył w dłoni Pottera zniszczony kilkunastofuntowy młot. Ciężkie narzędzie pracy. Opłynęła go fala strachu. I kolejna. I kolejna.

– Jestem o wiele silniejszy, niż ci się wydaje – powiedział Potter. – A ty byłeś bardzo niegrzecznym chłopcem.

Rozdział 45

Pan Potter naprawdę nazywał się Homer O. Taylor i był młodszym wykładowcą na katedrze języka angielskiego w Dartmouth. Błyskotliwym młodszym wykładowcą, ale nikim więcej, więc po prostu nikim. Jego gabinet był małym, przytulnym pomieszczeniem w północno – zachodnim kącie budynku humanistyki. Mówił, że to jego „mansardka”, miejsce, w którym taki nikt jak on mozoli się w samotności.

Tego dnia zamknął się tam na klucz i nie wychodził przez całe popołudnie. Wciąż się wahał. I opłakiwał swojego pięknego martwego chłopca, najświeższą tragiczną miłość, swojego trzeciego ulubieńca!

Chciał wrócić jak najszybciej do stodoły na farmie w Webster, żeby być z Benjaminem, żeby czuwać przy jego ciele jeszcze przez kilka godzin. Jego toyota 4Runner czekała przed budynkiem i gdyby wcisnął gaz do dechy, byłby na miejscu w godzinę.

Benjaminie, drogi chłopcze, dlaczego nie byłeś grzeczny? Dlaczego wydobyłeś ze mnie najgorsze, kiedy mam w sobie tak wiele miłości?

Benjamin był niezwykle urodziwy i na jego wspomnienie Taylor czuł przerażającą pustkę. Ale strata miała wymiar nie tylko fizyczny i uczuciowy, była to również ogromna strata finansowa. Pięć lat temu odziedziczył dwa miliony dolarów z kawałkiem. Ta kwota kurczyła się szybko. O wiele za szybko. Nie mógł sobie pozwolić na taką rozrzutność… ale jaka siła mogła go teraz powstrzymać?

Już pragnął kolejnego chłopca. Chciał być kochany. I kogoś kochać. Chciał drugiego Benjamina, byle tylko nie takiego uczuciowego wraka jak tamten biedak.

Tak więc zaszył się w swoim gabinecie, unikając w ten sposób tych potwornych wielogodzinnych konsultacji, przewidzianych na czwartą. Na wypadek, gdyby ktoś zapukał, miał przygotowaną historyjkę, że poprawia prace semestralne, ale nie przeczytał ani pół zdania.

Miał w głowie tylko jedno.

W końcu około siódmej zadzwonił do Szterlinga.

– Chcę dokonać kolejnego zakupu – powiedział.

22
{"b":"101771","o":1}