Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Trzymasz Audrey Meek gdzieś tu w lesie, w Jersey! – wrzasnął Mahoney i tupnął nogą.

Przejąłem pałeczkę.

– Zrobiłeś jej krzywdę? I gdzie jest teraz?

– Zabierz nas do niej, Farley! – dołączył do mnie Mahoney.

– Wracasz do kicia. Tym razem już z niego nie wyjdziesz! – krzyknąłem mu w twarz.

Chyba w końcu się obudził. Zmrużył oczy i spojrzał na nas ostro. Boże, ależ on cuchnął, zwłaszcza kiedy zaczął się bać.

– Zaczekajcie chwilę, kurwa. Teraz kojarzę. Chodzi wam o tę witrynę internetową? Ja tylko się przechwalałem.

– Co ty za kit nam wciskasz?

Farley zapadł się w sobie, jakbyśmy zaczęli go bić.

– Cztery Ulubione są dla świrów mocnych tylko w gębie. Każdy tam wstawia gówna, człowieku.

– Ale nie ty, kiedy opowiadałeś o Audrey Meek. Mówiłeś prawdę. Wszystko trzymało się kupy – powiedziałem.

– Ta suka mnie kręci. Gorąca sztuka. Niech to szlag, zbieram katalogi Meek od zawsze. Wszystkie te modelki z chudymi tyłkami tylko marzą, żeby ktoś posunął je jak trzeba!

– Znasz szczegóły porwania, Farley – stwierdziłem.

– Czytam gazety, oglądam CNN. Jak wszyscy. Powiedziałem już wam, Audrey Meek mnie kręci. Szkoda, że to nie ja ją porwałem. Myślicie, że barłożyłbym się z Cini, gdybym miał pod ręką Audrey Meek?

– Wiedziałeś o rzeczach, których nie było w gazetach – oświadczyłem, celując w niego palcem. Pokręcił wielką głową i odparł:

– Załatwiłem sobie skaner. Słucham na policyjnych częstotliwościach i takie tam. Gówno, nie porwałem Audrey Meek. Nie mam na to jaj. Nie dałbym rady. To była tylko gadka, człowieku.

– Miałeś dość jaj, żeby zgwałcić Carly Hope – przerwał mu Mahoney.

Farley jeszcze bardziej zapadł się w sobie.

– Nie, nie. Już powiedziałem w sądzie. Carly była moją dziewczyną. Nie zgwałciłem jej. Nie mam na to jaj. Nie zrobiłem niczego Audrey Meek. Jestem nikim. Jestem zero!

Rafe Farley wpatrywał się w nas przez długą chwilę. Oczy miał przekrwione; był naprawdę żałosny. Wbrew samemu sobie zacząłem mu wierzyć. „Jestem nikim. Jestem zero”. Tak, to prawda. Rafe Farley był zerem.

Rozdział 40

Szterling

Pan Potter

Kierownik Artystyczny

Sfinks

Cud

Wilk

Wszystkie te pseudonimy brzmiały niewinnie, ale ludzie, którzy kryli się za nimi, nie byli niewinni. Podczas pewnej sesji Potter nazwał swoją grupę Potwory, Spółka z o.o. i to określenie nie kłamało. Byli potworami, wszyscy. Byli świrami; byli zboczeńcami; byli czymś jeszcze gorszym.

A poza nimi był też Wilk, należący do zupełnie innej klasy.

Spotykali się na bezpiecznej stronie internetowej, niedostępnej dla ludzi z zewnątrz. Szyfrowali wszystkie wiadomości. Do porozumiewania się konieczne były dwa klucze: jeden do kodowania informacji, drugi do rozkodowania. Co ważniejsze, by dostać się na stronę, trzeba było poddać się skanowaniu linii papilarnych. Rozważali nawet skaning siatkówki i sondę analną.

Tematem dyskusji byli Ślubni i to, co z nimi zrobić.

– Co to do diabła znaczy, „co z nimi zrobić”? – spytał Kierownik Artystyczny, zwany dla żartu Panem Miękkim, ponieważ jako jedyny w tym towarzystwie bywał uczuciowy.

– To znaczy właśnie to, nic więcej – odpowiedział Szterling. – Pogwałcono w sposób poważny zasady bezpieczeństwa. Teraz musimy zadecydować, co z tym fantem począć. Zafundowano nam pokaz nieporadności, głupoty i czegoś jeszcze gorszego. Widziano ich! Wszyscy jesteśmy zagrożeni.

– Jakie są nasze opcje? – zapytał Kierownik Artystyczny. – Prawie boję się usłyszeć odpowiedź.

– Czytaliście ostatnio prasę? – zareagował na to natychmiast Szterling. – Macie telewizor? Dwuosobowy zespół porwał kobietę w centrum handlowym w Atlancie w Georgii. Został zauważony. Dwuosobowy zespół porwał kobietę w Pensylwanii… i został zauważony. Jakie mamy opcje? Nie robić absolutnie nic… albo wykonać zdecydowany ruch. Przydałaby się lekcja pokazowa… dla innych zespołów.

– Więc co robimy z tym fantem? – spytał Cud, który zwykle był raczej spokojny, ale wyprowadzony z równowagi umiał być niemiły.

– Przede wszystkim zawieszam wszystkie dostawy – oświadczył Szterling.

– Nikt mnie o tym nie zawiadomił! – wybuchnął Sfinks. – Oczekuję dostawy! Jak wszystkim wiadomo, zapłaciłem za nią. Czemu nie zostałem o tym wcześniej poinformowany?

Przez kilka sekund nikt się nie odzywał. Nikt nie lubił Sfinksa. Poza tym każdy z nich był sadystą. Dręczenie Sfinksa czy innego członka grupy sprawiało reszcie przyjemność.

– Oczekuję dostawy! – pienił się Sfinks. – Mam do niej prawo. Wy dranie! Pierdolę was wszystkich. – I odłączył się, nie czekając na odpowiedź. Typowe dla Sfinksa. Śmiechu warte, ale żadnemu z nich nie było teraz do śmiechu.

– Sfinks opuścił nasze zgromadzenie – oświadczył po chwili Potter. W końcu zabrał głos Wilk.

– Myślę, że dość tego gadania na dziś wieczór. Dość zabawy. Te wiadomości w mediach nie dają mi spokoju. Trzeba przekazać Ślubnym sygnał. Czytelny i ostateczny. Proponuje, żeby inny zespół złożył im wizytę. Czy ktoś ma odmienne zdanie?

Okazało się, że nikt, jak zawsze, kiedy Wilk wysuwał jakąś propozycję. Wszyscy bali się go jak ognia.

– Ale nie ma tego złego… – powiedział Potter. – Czy ten cały zamęt i rozgłos nie jest podniecający? Krew od tego kipi. Można skonać ze śmiechu, no nie?

– Zwariowałeś, Potter. Odwaliło ci.

– Nie macie z tego frajdy?

Ale bezpieczna strona internetowa nie była dość zabezpieczona…

– Ani słowa więcej! – rozkazał Wilk. – Ani słowa! Ktoś tu jeszcze jest poza nami. Czekajcie. Nie, już wyszedł. Ktoś włamał się do Gniazda i zwiał. Kto mógł się tu dostać? Kto mu pozwolił? Nieważne. Już nie żyje.

Rozdział 41

Lili Olsen miała czternaście i pół roku, wyglądała na dwadzieścia cztery i wierzyła święcie, że słyszała już wszystko, dopóki nie włamała się do Wilczego Gniazda.

Ci chorzy dranie w tym ich dobrze – ale – nie – dość – dobrze – zabezpieczonym czacie to byli sami starsi faceci, same odrażające chamy. Uwielbiali nieustannie mówić o intymnych częściach kobiecego ciała i o uprawianiu seksu ze wszystkim, co się ruszało, bez względu na wiek, płeć i gatunek. Byli bardziej niż obrzydliwi; kiedy Lili ich słuchała, zbierało jej się na wymioty. Pożałowała, że w ogóle kiedykolwiek trafiła do Wilczego Gniazda, że włamała się do tego dobrze zabezpieczonego czatu. To mogli być mordercy!

I nagle ich przywódca, ten Wilk, nakrył ją! Zorientował się, że jest z nimi na ich stronie i słucha wszystkiego, co mówią.

Teraz Lili wiedziała o morderstwach, o porwaniach, o wszystkim, co się roiło w tych ich chorych mózgach. Nie wiedziała tylko jednego: czy to, co usłyszała, jest prawdą.

Może tylko zmyślali to wszystko? Może byli tylko wstrętnymi, chorymi na umyśle gadułami? Nie chciała znać prawdy i nie wiedziała, co zrobić z tym, co już podsłuchała. Włamała się na tę stronę, a to było nielegalne. Gdyby doniosła o wszystkim policji, doniosłaby na samą siebie. Nie mogła tego zrobić. Zwłaszcza jeśli to ich gadanie było czystą fantazją.

Siedziała w swoim pokoju i rozważała różne możliwości. Czuła się okropnie, aż w brzuchu ją skręcało, czuła straszliwy smutek i bardzo się bała.

Tamci się dowiedzieli, że włamała się do Wilczego Gniazda. Ale czy wiedzieli, jak ją znaleźć? Gdyby była na ich miejscu, umiałaby to zrobić. Może już jechali do jej domu?

Zdawała sobie sprawę, że powinna iść na policję albo do FBI. Ale nie potrafiła się na to zdobyć. Siedziała struchlała, jak sparaliżowana.

Kiedy zadźwięczał dzwonek u drzwi, o mało nie wyskoczyła ze skóry.

– Cholera! Cholera jasna! To oni!

Odetchnęła głęboko i cicho jak myszka pobiegła do drzwi. Zerknęła przez judasza. Słyszała łomot własnego serca.

Jezu! Pizza!

Zupełnie zapomniała, że zamówiła pizzę. To był chłopak z pizzerii, nie mordercy, i Lili nagle roześmiała się głośno. Nie umrze!

20
{"b":"101771","o":1}