Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po dwudziestu minutach byli w Roissy i podjeżdżali do terminalu, na którym lądowały samoloty TWA. Zapłaciła taksówkarzowi, który błyskawicznie wysiadł z taksówki, gdy się zatrzymali, i podbiegł otwo­rzyć jej drzwi. Pomyślała, że w Warszawie jednak tak nie jest. Jak dotąd żaden taksówkarz nigdy jeszcze nie wyszedł, aby otworzyć jej drzwi.

Po wejściu do holu terminalu rozejrzała się i pierwsze, co zauważy­ła, to nieprawdopodobna cisza. Wokół było w zasadzie mnóstwo ludzi, ale miała wrażenie, że jest niezwykle cicho. Wyciągnęła wydruk jedne­go z maili, w którym informował ją o szczegółach swojego lotu. Posta­nowiła, że zanim pójdzie do bramy dokowania TWA800, poinformuje się, czy nie nastąpiła jakaś zmiana.

Zaczęła szukać stanowisk obsługi TWA.

Dostrzegła duży, czerwony napis z nazwą tej linii. Gdy podeszła, zauważyła nagle tłumy ludzi, ekipy telewizyjne z kamerami i dzienni­karzy z mikrofonami. Na marmurowej posadzce stały obok siebie trzy komplety noszy, używanych zwykle przez karetki pogotowia; leżały na nich trzy zapłakane kobiety. Nad noszami nachylali się sanitariusze w żółtych odblaskowych kamizelkach. Przy jednych ze zdumieniem uj­rzała księdza trzymającego za rękę milczącą starszą kobietę.

Poczuła się nieswojo.

Przecisnęła się do znajdującego się najbardziej na uboczu stanowi­ska obsługi pasażerów. Stał tam starszy siwy mężczyzna w granato­wym mundurze z odznaką TWA.

Zapytała o lot TWA800.

Nagle stało się coś dziwnego. Mężczyzna wyszedł zza ciężkiej lady oddzielającej obsługę od pasażerów, podszedł do niej bardzo blisko i zapytał, czy przyszła odebrać kogoś przybywającego tym lotem. Gdy potwierdziła, skinął głową do kogoś stojącego przy następnym stanowi­sku, złapał ją za obie dłonie, popatrzył jej w oczy i powiedział spokoj­nym, wyraźnym głosem po angielsku:

– TWA800 nie przyleci. Samolot wpadł do morza jedenaście minut po starcie i wszyscy pasażerowie oraz załoga zginęli. Jest nam ogrom­nie przykro.

Stała spokojnie i dziwiła się, dlaczego ten obcy mężczyzna trzyma ją za ręce.

Wysłuchała tego zdania... i odwróciła się, sądząc, że on mówi do kogoś innego.

Nie było nikogo... Nagle dotarło do niej to «Jest nam ogromnie przykro...» i wtedy zrozumiała wszystko: nosze, telewizję, ciszę.

Znów usłyszała głos tego mężczyzny:

– Kim był dla pani ten pasażer, którego chciała pani powitać?

– Był??? Jak to był... To jest Jakub... On jest, a nie był...

Łzy popłynęły w niekontrolowany sposób. Próbowała coś powie­dzieć, ale nie mogła. Nagle podbiegła jakaś kobieta w takim samym mun­durze jak ten mężczyzna, z którym rozmawiała przed chwilą, i nie pyta­jąc o przyzwolenie, razem odprowadzili ją do fotela stojącego za ladą.

Straciła głos. Słyszała wszystko, co się wokół niej dzieje, ale nie mogła nic powiedzieć.

Jakub nie żyje...

Leciał do niej, a teraz już go nie ma.

Przecież on zawsze był, zawsze, gdy potrzebowała. Nigdy nie chciał nic w zamian. Po prostu był.

Przypomniała sobie ich pierwszą rozmowę w Internecie, jego nie­śmiałość i wszystkie te rzeczy, które jej opowiadał. Zmienił jej świat, zaczął zmieniać ją... A teraz go nie ma.

Płakała, nie wydając głosu. Ogarnął ją nieskończony smutek i żal.

Zauważyli, że straciła głos, i przywołali sanitariusza.

Przyszedł, wziął jej lewą rękę i wstrzyknął coś do żyły. Podniosła wzrok, patrząc na tego sanitariusza jak na przybysza z obcej planety.

Nagle obok sanitariusza pojawił się recepcjonista z hotelu. Ode­pchnął sanitariusza, wyciągnął z kieszeni jakiś pomięty papier i pokazu­jąc palcem, zaczął coś wykrzykiwać po polsku do niej. Ta substancja, którą wstrzyknął jej sanitariusz, zaczęła działać, wzmocniona tym szo­kiem, w którym była.

Musiała się najmocniej skupić, aby zrozumieć, co mówił ten Polak.

Ten krzyczał po raz kolejny:

– Jakub spóźnił się na ten lot i przyleci za pół godziny Deltą. Rozu­miesz? On żyje! Jego nie było w tym samolocie... On leci ciągle do ciebie! Powiedz, że rozumiesz!!!

Nagle zrozumiała...

Podniosła rękę, wyrwała mu ten papier i zaczęła czytać.

Czytała kilkakrotnie. W pewnym momencie odtrąciła wszystkich, podniosła się z fotela i po prostu odeszła bez słowa.

Recepcjonista, nie mówiąc ani słowa, szedł obok niej, kierując ku wyjściu z hali przylotów Delty.

Posadził ją na ławce naprzeciwko wyjścia, powiedział, że samolot już wylądował, i nagle ukląkł przed nią i przeprosił, że tak późno dotarł na lotnisko. Potem gwałtownie wstał i odszedł.

Siedziała zupełnie sama na tej ławce naprzeciwko wyjścia i wpatry­wała się w nie.

Wyobrażała sobie, jak teraz wygląda: z rozmazanym makijażem, z siniakiem tworzącym się wokół miejsca, gdzie dostała ten zastrzyk.

Jak jakiś ćpun – pomyślała z uśmiechem.

Znowu może się śmiać.

Nagle zaczęła płakać, złożyła ręce jak do modlitwy i choć nigdy nie wierzyła w Boga, wyszeptała:

– Boże! Dziękuję ci za to.

ON: Nie mógł znieść tego, co się działo po wylądowaniu. Czekali na otwarcie włazu całą wieczność. On był już gotowy do wyjścia, gdy przelatywali jeszcze nad Dover w Anglii! Teraz, gdy stał z laptopem przewieszonym przez ramię w dusznym samolocie zaraz za pasażerami pierwszej klasy, dusił się z niecierpliwości.

Tak bardzo chciał być pewien, że ona wie.

Nareszcie otworzyli właz. Przy wyjściu stała ta stewardesa.

Zatrzymał się, a ona podała mu dwa arkusze szarego papieru spięte spinaczem.

– Zdobyłam to dla pana, to jest jak relikwia, niech pan tego nie zgu­bi – powiedziała.

Stanął i całując jej rękę na pożegnanie, powiedział:

– Na pewno spotkamy się jeszcze, boja zawsze latam Deltą. Tylko teraz chcieli mnie wepchnąć do TWA, ale nawet Bóg nie chciał tego. Dziękuję za wszystko.

Gdy wyszedł, zobaczył ją płaczącą na tej ławce i wiedział, że po­wiedzieli j ej za późno.

Ale wiedział też, że w ogóle jej powiedzieli.

Szedł wolno w jej kierunku, widząc, że go zauważyła. Podszedł bli­żej, a ona nie podnosząc się z tej ławki, położyła palec na ustach, dając mu znak, żeby nic nie mówił.

Widział, co przeszła, zanim się tutaj znalazła. Przysiadł się do niej i nic mówiąc, patrzył jej w oczy. Nagle wzięła jego dłonie, przyłożyła do swoich ust i zaczęła całować.

Chciał się jakoś usprawiedliwić, przeprosić, ale mu nie pozwoliła.

Szeptała tylko jego imię i dotykała go od czasu do czasu, jak gdyby upewniając się, że to on. Nie mógł powstrzymać wzruszenia, gdy nie­ustannie dziękowała mu, że tu jest z nią i że żyje.

Minęła godzina, nim ochłonęli. Ani razu nie wspomnieli tej kata­strofy.

Powoli zaczynali cieszyć się swoją obecnością.

Postanowili wreszcie opuścić lotnisko. Ona poszła do toalety popra­wić makijaż, w tym czasie on odszukał przedstawicielstwo Avisa i ode­brał zarezerwowany samochód. Po krótkich formalnościach stali przed lśniącym saabem 9000 convertible ze skórzanymi siedzeniami w kolo­rze szampana.

Poprosiła, aby pojechali do jego hotelu, gdzie chciała wziąć prysz­nic i odświeżyć się po tych wszystkich przeżyciach. Nie chciała wracać do swojego hotelu, wiedząc, jaką sensację wzbudziłaby tam teraz, gdy rozniosła się ta historia.

On zatrzymał się w hotelu La Louisiane na Saint Germain. Stary, wygodny hotel z atmosferą, z doskonałą przytulną restauracyjką, mieszczącą się w przybudówce przylegającej do podwórza porośnięte­go winoroślą.

Według niego najbardziej romantyczny hotel w Paryżu.

Jazda kabrioletem odświeżyła ich oboje.

Nie mówili dużo, tylko od czasu do czasu spoglądali sobie w oczy, a ona czasami wysuwała rękę, aby go tak mimochodem dotknąć, gdy zmieniał biegi.

Było pełno świątecznej czułości w tym samochodzie w drodze na Saint Germain.

Zaparkował auto w garażu pod hotelem, odebrał klucze do pokoju i po chwili cieszyli się chłodem wysokich murów.

Zamówił szampana. Kiedy już stali z kieliszkami w dłoniach, ona powiedziała:

82
{"b":"101711","o":1}