Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gdy dotarł do stanowiska Delty, ciągle jeszcze kłębił się tam tłum. Odetchnął.

Delta zawsze miała czas. Wiedział to od kilku lat, gdy zaczął z nimi latać.

Dopiero gdy odbierał kartę pokładową, zdał sobie sprawę, że ona nie wie o tej nagłej zmianie lotu, a oni wywołują już pasażerów do sa­molotu i telefonu też nie ma w pobliżu.

Wyślę jej e-mail z pokładu samolotu i zadzwonię do hotelu – pomy­ślał.

Podniósł walizkę i torbę z laptopem i wszedł do rękawa prowadzą­cego do samolotu.

Gdy odnalazł i zajął swoje miejsce przy oknie, poczuł się nagle ogromnie zmęczony.

Siedział nieruchomo. Gdy samolot podnosił się ociężale, patrzył zu­pełnie spokojnie na fantastyczną iluminację Nowego Jorku rozciągają­cą się za oknem i myślał, że po raz pierwszy od długiego czasu może na to patrzeć i się nie boi.

Gdy światła Nowego Jorku stały się bezkształtną mgławicą, za­mknął oczy i tak naprawdę teraz dopiero zaczął podróż.

Leciał do Paryża tylko dla niej i tylko do niej.

Jeszcze tylko kilka godzin i ją zobaczy.

Nie chciał po raz kolejny powtarzać sobie, co jej powie, o co zapy­ta, jak dotknie jej dłoni.

Nie chciał, bo wiedział, że i tak nie będzie tak jak w tym słodkim planie, który sobie ułożył. Nie będzie, bo ona jest nieprzewidywalna i wystarczy, że powie jedno słowo i wszystko ułoży się inaczej.

Tak było nawet z ich rozmowami na ICQ. Mimo że on mówił wię­cej i tak ona ustalała i zmieniała tematy. Ale plan wolał mieć, głównie ze względu na radość planowania.

Nagle poczuł, że bardzo chciałby napić się wina.

Rozejrzał się. Panowało typowe rozluźnienie po napięciu związa­nym ze startem. Niektórzy gotowali się do snu, przykrywając się koca­mi, inni wstawali, aby w drodze do kolejki przed toaletą odreagować mijający strach, jeszcze inni wyciągali z podręcznych toreb książki lub gazety, niektórzy odchylali fotele i zamykali oczy. Nie brakowało i ta­kich, którzy, jak on, wypatrywali stewardesy, aby uspokoić się alkoho­lem, który tutaj, wysoko nad ziemią, działał zupełnie inaczej.

Ale on dzisiaj wyjątkowo wcale nie chciał uspokoić się alkoholem.

On chciał podlać czerwonym chianti swoje marzenia.

Chciał pomarzyć trochę o tym ich wspólnym Paryżu i o tym, jak ona ten Paryż udekoruje mu tak bardzo odświętnie swoją obecnością. Przy­pomniał sobie fragment jednego z jej ostatnich listów, gdy pisała:

Jesteś dla mnie bardzo ważny. Wiele Tobie zawdzięczam i nie tylko to, co czuję. Dzięki Tobie jestem pełniejsza, lepsza, czuję się wyjątkowa i nieprzecięt­na. Może trochę mniej mądra (wszystko jest takie względne), ale z całą pewno­ścią cudownie wyróżniona. Tak, czuję, że teraz żyję pełniej i bardziej świado­mie. Uwielbiam te wszystkie przemyślenia i zamyślenia, które mi fundujesz. Bardzo mnie one cieszą.

Oczywiście, że ciągle mam w głowie okropny bałagan, dotąd nie było po­wodu, bodźca, dla którego chciałabym układać swoje myśli, l jeśli się plączę w tym, co mówię, to właśnie dlatego. Ty mnie zmuszasz do myślenia, chociaż­by bardzo niezdarnego (Nie przestawaj! Za kilka lat będziesz miał we mnie partnera do rozmów, jakiego nigdy nie miałeś), do poukładania moich skłębio­nych myśli.

Uśmiechnął się, myśląc, jak ważny jest w jej skłębionych myślach.

A potem miał w planie tym samym chianti wywołać sen, bo sen za­wsze, pamiętał to z dzieciństwa, szczególnie przed urodzinami i Bożym Narodzeniem, ogromnie skracał czekanie.

Więc wypatrywał stewardesy.

Nagle pojawiła się w końcu korytarza; wyszła z kabiny pilotów.

Wydawało mu się, że płakała.

Gdy podeszła bliżej, przekonał się, że rzeczywiście płakała. Miała rozmazany makijaż, z trudem panowała nad łzami i drżały jej ręce. Po­starał się nie dać jej do zrozumienia, że to zauważył. Uśmiechnął się do niej, poprosił o wino, a ona odpowiedziała wymuszonym grymasem, który miał imitować uśmiech, i odeszła.

Gdy wróciła po chwili z winem, miała świeży makijaż, była opano­wana i wyjątkowo smutna. Podała mu bez słowa wino i odeszła.

Wziął pierwszy łyk i wyciągnął słuchawkę telefonu z oparcia sie­dzenia przed nim. Przeciągnął kartę kredytową przez szczelinę czytnika i wybrał numer jej hotelu w Paryżu.

Numer był zajęty.

Za chwilę powtórzył. To samo.

Wina już dawno nie było, a on ciągle wybierał ten numer w Paryżu i ciągle, gdy był zajęty, obiecywał sobie, że spróbuje jeszcze tylko je­den, jedyny, ostatni raz.

Po godzinie zrezygnował.

Zamówił kolejne wino, wydobył swój laptop spod siedzenia i włą­czył go.

Przygotował e-mail do recepcji hotelu, w którym mieszkała.

Prosił o poinformowanie jej jak najpilniej, że nie przyleci TWA800, ale DL278. Podał godzinę i numer bramy na terminal na lotnisku Char­les de Gaulle'a, którą wyjdzie. Prosił o potwierdzenie odbioru. Plano­wał jeszcze raz, tuż przed lądowaniem w Paryżu, połączyć się z Internetem i sprawdzić, że takie potwierdzenie nadeszło.

Kabel modemu podłączył do wtyczki w telefonie, który zdążył się zrobić ciepły od jego dłoni w trakcie prób dodzwonienia się do jej pary­skiego hotelu w ciągu ostatniej godziny.

Wybrał numer Compuserve i po chwili był w sieci.

Wysłał e-mail. Mieliśmy lądować około dziewiątej rano, więc na pewno zdążą ją powiadomić – pomyślał.

Ten czwartek, 18 lipca, w Paryżu będzie ich dniem. I to wcale nie wirtualnym.

Miał się rozłączyć, ale przed tym postanowił wejść na chwileczkę na stronę CNN i sprawdzić prognozę pogody dla Paryża. Miał nadzieję, że nie będzie deszczu. Na lotnisku w Paryżu miał odebrać w Avis auto, które sobie zarezerwował jeszcze w Nowym Jorku, i to miał być ka­briolet. Wystukał adres CNN w Netscape i czekając, aż strona pojawi się na ekranie jego laptopa, podniósł kieliszek do ust.

Recepcjonista, recepcja Hotelu Bousquett, noc z 16 na 17 lipca 1996, Paryż: Objął zmianę o północy. Zawsze brał nocne zmiany. Nie dlatego, że to lubił. Nie miał specjalnego wyboru. Studiował na Ecole de Paris informatykę i aby utrzymać się na powierzchni w tym perwersyjnie drogim mieście, musiał pracować. A pracować mógł tylko w no­cy. Ten hotelik w Dzielnicy Łacińskiej był jak szczęśliwy los na loterii. Oddalony tylko dziesięć minut spacerkiem od mieszkania, które dzielił z dwoma takimi jak on, a poza tym właściciel hotelu był Polakiem i ni­gdy nie zadawał głupich pytań. Pensję dostawał gotówką, nigdy w ko­percie, i zawsze na czas.

Lubił tę ciszę, gdy już wszyscy zasnęli, a on włączał radio, otwierał butelkę swojego ulubionego, schłodzonego rosę i siedząc za ladą recep­cji, sączył wino i pogrążał się w półśnie. Miał przymknięte oczy, ale słyszał spóźnionych gości wracających do hotelu, oszołomionych mia­stem lub alkoholem i dobijających się do zamkniętych drzwi, słyszał telefony od tych spóźnionych, którym dopiero teraz przypomniało się, że nie mają budzika, a mają niezmiernie ważne spotkanie rano i trzeba ich obudzić.

Umiał natychmiast wyjść z tego stanu i natychmiast do niego wrócić.

W ten sposób przetrwał już dwa lata, studiując w dzień i pracując w nocy.

Ostatnio wszystko to uległo jednak totalnemu zaburzeniu.

Właściciel hotelu zainstalował Internet.

Mieli swoją stronę WWW, swój adres i przyjmowali rezerwacje bez­pośrednio z sieci.

Nie mogło być nic piękniejszego!

Dwie godziny po północy włączał modem, wchodził do sieci i pozo­stawał tam z krótkimi przerwami do szóstej rano.

Wędrował, korespondował, a przede wszystkim «chatował».

Miał rozmówców na całym świecie. Niektórzy wchodzili do Internetu tylko po to, aby spotkać się właśnie z nim.

Powoli, ale nieubłaganie uzależniał się od Internetu.

Nie miał już tych swoich stanów półsnu. Zasypiał rano na zajęciach, spóźniał się do pracy, bo zasypiał w domu już około dwudziestej i nie można było się go dobudzić przed północą.

Wmówił sobie, że to tylko chwilowa fascynacja; tak było od sied­miu miesięcy.

78
{"b":"101711","o":1}