Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co ci takiego dał ten cholerny Polak, po którym nie zostało ci nic? Nawet jedno cholerne zdjęcie. – A kiedy triumfująco dodał: – Czy on chociaż wiedział, co to aparat fotograficzny?! – wystawiłam jego do połowy pustą walizkę, z któ­rą wprowadził się do mnie, za drzwi.

Co mi więc dał ten «cholerny Polak»? No co?

Dał mi na przykład ten optymizm. Nigdy nie mówił o smutku, a wiedziałam, że przeżył smutek ostateczny. Zarażał optymizmem. U niego deszcz był tylko krótką fazą przed nadejściem słońca. Każdy, kto mieszkał w Dublinie, wie, że takie myślenie to przykład totalnego optymizmu. To przy nim zauważyłam, że można nosić rzeczy, które nie muszą być czarne. To przy nim uwierzyłam, że mój ojciec kocha moją matkę, tylko nie umie tego okazać. W to nie wierzyła ni­gdy nawet moja matka. Jej psychoterapeutka także nie.

Dał mi na przykład to uczucie, gdy wydaje ci się, że za chwilę oszalejesz z pożądania, l wiesz przy tym na pewno, że się spełni. Umiał opowiedzieć mi baśń o każdym kawałku mojego ciała. Nie było chyba takiego, którego nie do­tknął lub nie posmakował. Gdyby miał czas, pocałowałby każdy włos na mojej głowie. Każdy po kolei. Przy nim zawsze chciałam rozebrać się jeszcze bar­dziej. Miałam uczucie, że czułabym się chyba dopiero naprawdę naga, gdyby mój ginekolog wyjął mi spiralę.

Nigdy nie szukał erogennych miejsc na moim ciele. Założył, że kobieta jest erogennym miejscem jako całość, a z tej całości i tak najbardziej erogenny jest mózg. Eljot słyszał o okrzyczanym G-punkcie w pochwie kobiety, ale szukał go w moim mózgu, l prawie zawsze znajdował.

Doszłam z nim do końca każdej drogi. Zaprowadził mnie do tak cudownie grzesznych miejsc. Niektóre z nich są teraz dla mnie świętością. Czasami, gdy kochaliśmy się, słuchając oper lub Beethovena, wydawało mi się, że nie moż­na już być bardziej czułym. Jakby miał dwa serca zamiast dwóch płuc. Może nawet miał...

Dał mi na przykład taki mały, czerwony gumowy termoforek w kształcie ser­ca. Niewiele większy od dłoni. Słodki. Tylko on mógł coś takiego wynaleźć w Dublinie. Bo tylko on zwracał uwagę na takie rzeczy. Wiedział, że ja mam straszne PMS-y przed jeszcze gorszym okresem i że jestem wtedy niesprawie­dliwą, okrutną, egoistyczną, wredną jędzą, której wszystko przeszkadza. Na­wet to, że wschód jest na wschodzie, a zachód na zachodzie. Któregoś dnia pojechał na drugi koniec Dublina i kupił go. Tej nocy, gdy tak bardzo bolało, wstał w nocy, napełnił go ciepłą wodą i położył mi go na brzuchu. Ale najpierw całował mnie tam. Centymetr po centymetrze. Powoli, delikatnie i tak niewiary­godnie czule. Potem położył mi to na brzuchu i kiedy ja, zachwycona, wpatry­wałam się w to maleństwo, on zaczął całować i ssać palce moich stóp. Jeden po drugim. Stopa po stopie. Patrzył mi cały czas w oczy i całował. Nawet jeśli nie masz PMS-ów, możesz wyobrazić sobie, że to było cudowne. Przeżyłam z nim niestety tylko trzy PMS-y i trzy okresy.

Dał mi na przykład tę dziecięcą ciekawość świata. On pytał o wszystko. Na­prawdę tak, jak dziecko, które ma prawo pytać. Chciał wiedzieć. Nauczył mnie, że «nie wiedzieć» to «żyć w zagrożeniu». Interesował się wszystkim. Wszystko pod­ważał, we wszystko wątpił i we wszystko był skłonny uwierzyć, gdy tylko udało się go przekonać faktami. Pamiętam, jak zaszokował mnie pewnego dnia, pytając:

– Myślisz, że Einstein się onanizował?

Nauczył mnie, na przykład, że należy ulegać swoim pragnieniom wtedy, kiedy nadchodzą, i nic nie odkładać na później. Tak jak wtedy, gdy podczas przyjęcia w ogromnym domu jakiegoś bardzo ważnego profesora genetyki, w trakcie bardzo ważnej nudnej naukowej dyskusji o «uwarunkowaniach gene­tycznych seksualizmu ssaków» wstał nagle, podszedł do mnie, nachylił się – wszyscy zamilkli, patrząc na nas – i wyszeptał:

– Na pierwszym piętrze tego domu jest łazienka, jakiej jeszcze nie widzia­łaś. Nie mogę skupić się na tej dyskusji o seksualizmie, patrząc na ciebie. Chodź ze mną teraz do tej łazienki.

I dodał:

– Myślisz, że to jest uwarunkowane genetycznie? Wstałam posłusznie, poszliśmy na górę. Bez słowa oparł mnie o kryształowe lustro drzwi szafy, zsunął spodnie, rozsunął moje nogi i... l «uwarunkowany genetycznie seksualizm ssaków» nabrał zupełnie innego, cudownego znaczenia. Gdy po kilku minutach wróciliśmy na dół i usiedliśmy na swoich miejscach, na chwilę zapadła cisza. Kobiety patrzyły na mnie wnikliwie. Mężczyźni zapalili cygara.

Dat mi na przykład poczucie, że jestem dla niego kobietą najważniejszą, l że wszystko, co robię, ma dla niego znaczenie. Każdego ranka, nawet gdy spaliśmy ze sobą, całował mi dłoń na powitanie. Otwierał oczy, wyciągał moją dłoń spod kołdry i całował, l mówił przy tym: «Dzień dobry». Zawsze po pol­sku. Tak jak to zrobił pierwszego dnia, gdy zostaliśmy sobie przedstawieni.

Czasami, gdy obudził się w nocy «porażony jakimś pomysłem» – tak to na­zywał – wysuwał się cichutko z łóżka i szedł pracować do tych swoich genów. Wracał nad ranem, wsuwał się pod kołdrę, aby pocałować mnie w rękę i powie­dzieć «dzień dobry». Myślał naiwnie, że ja tego nie zauważałam. Ja zauważa­łam nanosekundy bez niego.

Potrafił przybiec do instytutu, gdzie miałam zajęcia, i powiedzieć mi, że spóźni się 10 minut na kolację. Abym się nie martwiła. Rozumiesz, całe niewia­rygodnie długie 10 minut...

Dał mi na przykład w tych 88 dniach i 16 godzinach więcej niż 50 purpuro­wych róż. Bo ja najbardziej lubię purpurowe róże. Ostatnią dał mi w tej ostat­niej, 16. godzinie. Tuż przed odlotem, na lotnisku w Dublinie. Wiesz, że gdy wracałam z tego lotniska, to wydawało mi się, że ta róża jest najważniejszą rze­czą, jaką dotychczas ktokolwiek dał mi w moim życiu?

Był moim kochankiem i najlepszą przyjaciółką jednocześnie. Takie coś zda­rza się tylko w filmach i tylko tych z Kalifornii. Mnie zdarzyło się naprawdę w deszczowym Dublinie. Dawał mi to wszystko i nic nie chciał w zamian. Nic zupełnie. Żadnych obietnic, żadnych przyrzeczeń, żadnych przysiąg, że «tylko on i nigdy nikt inny». Po prostu nic. To była ta jego jedyna, potworna wada. Nie może być dla kobiety większej udręki niż mężczyzna, który jest tak dobry, tak wierny, tak kochający, tak niepowtarzalny i który nie oczekuje żadnych przyrze­czeń. Po prostu jest i daje jej pewność, że będzie na wieczność. Boisz się tylko, że ta wieczność – bez tych wszystkich standardowych obietnic – będzie krótka.

Moja wieczność miała 88 dni i 16 godzin.

W 17. godzinie 89. dnia zaczęłam czekać na niego. Już tam na lotnisku. Z bramy terminalu odjechał autobusem. On wszedł powoli na schody prowa­dzące do samolotu i na samej górze, tuż przed wejściem, odwrócił się w kie­runku tarasu widokowego, na którym stałam – wiedział, że tam stoję – i położył prawą dłoń na swojej lewej piersi. Stał tak przez chwilę i patrzył w moim kierun­ku. Potem zniknął w samolocie.

Więcej go nie widziałam.

Pierwsze 3 dni głodówki to nic w porównaniu z tym, co przeżyłam przez pierwsze 3 miesiące po jego wyjeździe. Nie napisał. Nie zadzwonił. Wiedzia­łam, że samolot dotarł do Warszawy, bo po tygodniu jego milczenia zatelefono­wałam do biura LOT-u w Londynie, aby się upewnić.

Po prostu położył sobie dłoń na sercu i zniknął z mojego życia.

Cierpiałam jak dziecko, które oddało się na tydzień do domu dziecka i po­tem zapomniało odebrać. Tęskniłam. Nieprawdopodobnie. Kochając go, nie potrafiłam mu życzyć nic złego i tym bardziej cierpiałam. Po pewnym czasie, z zemsty, przestałam słuchać Szopena. Potem, z zemsty, wyrzuciłam płyty wszystkich oper, których słuchaliśmy razem. Potem, 2 zemsty, znienawidziłam wszystkich Polaków. Oprócz jednego. Jego właśnie. Bo ja tak na dobrą sprawę nie potrafię się mścić.

Potem mój ojciec porzucił moją matkę. Musiałam przerwać na pół roku stu­dia i z Dublina wrócić na Wyspę, aby jej pomagać. To pomogło najbardziej mnie samej. Na Wyspie wszystko jest proste. Wyspa przywraca właściwe pro­porcje rzeczom. Gdy idziesz na klif, który był tam już 8 tysięcy lat temu, to wie­le spraw, o które ludzie zabiegają, bo są dla nich takie ważne, traci na znacze­niu.

6
{"b":"101711","o":1}