Литмир - Электронная Библиотека
A
A

To było cudowne: zaczynać dzień od tych listów. W poniedziałki były zawsze czulsze od tych z pozostałych dni. Tęsknił za nią w week­endy. Czuła to. Z każdym weekendem wyraźniej. To, jak ją nazywał, co i w jaki sposób opisywał, co chciał wiedzieć, zdradzało tę tęsknotę. Po­za tym o czułości pisał lub mówił najczęściej w poniedziałki. Nieraz tak niezwykle, że aż zapierało jej dech w piersiach, gdy to czytała. Jak wtedy w poniedziałek po weekendzie w Berlinie, gdy brał udział w ja­kimś szkoleniu:

Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że znam Ciebie, l że mogę Ci o tym powiedzieć.

Nawet nie wiesz...

Albo wtedy z Uniwersytetu Amur w Belgii, gdy specjalnie pojechał na kilka godzin do Brukseli, aby z dworcowej kawiarni internetowej wysłać jej e-mail kończący się fragmentem, który czytała tamtego po­niedziałku kilkanaście razy:

Bo ja lubię do Ciebie pisać. Z różnych powodów. Między innymi dlatego, że chcę, żebyś wiedziała, że myślę o Tobie. To dość egoistyczna pobudka, ale nie mam zamiaru jej się wypierać. A myślę dużo i często. Właściwie myśli o Tobie towarzyszą mi w każdej sytuacji, l nie masz pojęcia, jak bardzo jest mi z tym dobrze. A przy okazji wymyślam różne rzeczy. Z którymi też przeważnie jest mi dobrze. Bo bardzo wysoko cenię fakt, że zaistniałaś w moim życiu. Ostatnio zresztą trudno używać stów takich jak «cenię». Ostatnio czasami wydaje mi się, że słowa są za matę. Dlatego dziękuję Ci. Dziękuję Ci z całą powagą i nie­uchronnym lekkim wzruszeniem za to, że jesteś, l że ja mogę być.

A także wtedy, gdy wzruszył ją, pisząc w niedzielę w nocy ze swo­jego biura w Monachium:

Wczoraj pojechałem rowerem do lasu. Wiesz, o czym zawsze marzyłem, gdy wydawało mi się, że jestem zakochany? Marzyłem o tym, aby przy pocałunku poczuć smak jagód, które przedtem dla NIEJ zebrałem w lesie. Czy Ty też lubisz las?

A jagody?

Tak, poniedziałki z nim to trochę tak, jak walentynki co tydzień.

I chociaż w poniedziałki jego e-maile były także pełne pytań, nigdy – ostatnio sprawdziła to dokładnie – nie pytał, co robiła w trakcie week­endu. Wiedziała, dlaczego. Dla niego jej mąż był jak PESEL w dowo­dzie osobistym. Ktoś go przydzielił i po prostu czasami trzeba go gdzieś podawać. A poza tym jest ważny tylko przez decyzję jakiegoś urzędnika. Takiego samego jak ten, który na przykład udziela ślubu. Nie, nigdy jej tego oczywiście nie powiedział wprost. Ale potrafiła to wyczytać w jego tekstach – tak właśnie było. Wiedziała.

Temat «mąż» otoczyli zmową absolutnego milczenia. Tak naprawdę nawet żadną zmową. Przy zmowie trzeba chociaż raz porozmawiać. Ona o swoim mężu nigdy z nim nie rozmawiała. Ona mu to po prostu oznajmiła. Jednym jedynym zdaniem: «Mam 29 lat, mieszkam w War­szawie, od 5 lat razem z mężczyzną, który jest moim mężem, mam dłu­gie czarne włosy i oczy, których kolor zależy od mojego nastroju».

To było tego samego dnia, gdy odnalazła go i zaczepiła na ICQ. Chciała, aby od początku było wszystko jasne. Jak dotąd, potrafił do znudzenia wracać do koloru jej oczu, które «mogłyby być poprzez swo­ją relację do emocji genialnym materiałem do badania przez genety­ków, jeśli już nie wszystkich, to z pewnością jednego». Wypytywać w najdrobniejszych szczegółach o «odcień, falistość, strukturę puszystości, zapach lub smak» jej włosów, opowiadać jej dokładnie o War­szawie, jaką on pamięta «z czasów, kiedy jeszcze ciągle największą atrakcją tego miasta była przejażdżka windą na 32. piętro Pałacu Kultu­ry». Nigdy jednak nie wspomniał słowem o «5 latach razem z mężczy­zną». Nie poświęcił temu tematowi jednej milisekundy ich czasu w Internecie.

Na początku nie zwracała na to uwagi. W opisie swojego życia czę­sto i bez zastanowienia używała liczby mnogiej. Potem, gdy intymność ich przyjaźni rosła, zaczynała czuć pewien wewnętrzny dyskomfort, mówiąc mu o swoim życiu w liczbie mnogiej. Ostatnio wyraźnie czuła, że może mu sprawiać swoistą przykrość, mówiąc mu o tym, co robiła ze swoim mężem, nawet jeśli to było kopanie grządek na działce. Nie chciała sprawiać mu przykrości! Ani swoistej, ani żadnej innej. Jemu miało być dobrze z nią.

Najlepiej tylko z nią!

Dlatego ostatnio zwracała szczególną uwagę, aby pisać w liczbie pojedynczej. Robiła wiele rzeczy oczywiście w liczbie mnogiej, ale opisywała mu je zawsze w liczbie pojedynczej. To wcale nie było takie trudne. Po mniej więcej dwóch tygodniach umiała prawie wszystko opisać w liczbie pojedynczej. Po następnych kilku tygodniach zaczęła zapominać, co naprawdę robiła ze swoim mężem, a co sama. Rzeczy, których nie dało się opisać liczbą pojedynczą, nie opisywała w ogóle.

To było jasne. Od pewnego momentu on nie dawał sobie rady z fak­tem, że należała do innego mężczyzny. A należała przecież. Ten chłód, który panował ostatnio między nią a jej mężem, wcale nie zmienił fak­tu, że mieli z sobą regularny seks. Nie romantyczny i niespecjalnie na­miętny. Po prostu regularny. Mógł być lepszy. O wiele lepszy. Gdyby ona tylko chciała. Nie chciała. Jej wystarczyło, że jest pożądana przez męża. Pożądał i w nagrodę dostawał regularnie do dyspozycji jej ciało. Robiła to chętnie, bowiem mąż był dobrym kochankiem. Nie dość, że wiedział, co ona lubi, to jeszcze starał się jej to dawać. Ostatnio nie udawało się mu to tak dobrze jak kiedyś. Ale to przecież nie była jego wina. To ona nie otwierała się na tyle, aby mogło być tak jak kiedyś. Nie mogło, bowiem ona ostatnio tak naprawdę pożądała tylko Jakuba.

Mimo to zależało jej, aby być pożądaną przez męża. To uspokajało. Dawało poczucie, że nic się nie zmieniło. Że ma go dla siebie na pew­no. Że nic nie zauważył. Że może dalej zajmować się swoim pożąda­niem. Taka perfidna konstrukcja. Miała swoje 100 procent «na pewno» i teraz chodziło o resztę. To z pewnością tymczasowe. Gdy się skoń­czy, wróci do swoich 100 procent i będzie jak kiedyś. Bez bólu i blizn. Tak sobie obmyśliła kiedyś późnym wieczorem w niedzielę, w wannie pełnej piany pachnącej lawendą, po butelce bordeaux. Nie robi przecież nic złego. To tylko mózg. Nawet go nie dotknęła. I nie dotknie.

Ten ksiądz nie ma racji! Ostatnio przeczytała w Internecie notatkę kardynała, redaktora naczelnego jakiejś wpływowej watykańskiej ga­zety. Pisał, w odpowiedzi na zapytania zagubionej czytelniczki, młodej mężatki z Triestu, w artykule wstępnym, opublikowanym skwapliwie w internetowym wydaniu CNN i powtórzonym natychmiast przez wszystkie inne ważne serwisy internetowe, takie jak Yahoo, AOL, MSN, a w Polsce przez Wirtualną Polskę:

Wirtualna rzeczywistość jest tak samo pełna pokus jak realna. Moż­na popełnić grzech cudzołóstwa w Internecie, nie ruszając się z domu.

Ten ksiądz nie ma racji. Co zresztą ksiądz może wiedzieć tak na­prawdę o pokusach? Wirtualna rzeczywistość nie jest tak samo «pełna pokus» jak realna. Ta wirtualna ma ich o wiele więcej. To najlepiej się wie w jej biurze w poniedziałki rano.

Ale dzisiaj był piątek. Wyjątkowy piątek. Rozmawiali praktycznie ca­ły dzień. W Niemczech było akurat jakieś święto i on przyszedł do biura jedynie dla niej. Miała go w tle na ICQ praktycznie całe osiem godzin. Uważnego, cierpliwego, pełnego humoru. Takiego poniedziałkowego w piątek. Pisał e-maile, otwierali Chat. Opowiadał jej te swoje niezwykłe historie o genomie i o tym, co będzie, gdy tylko się go całkowicie zdekoduje, o czwartym wymiarze wszechświata, który wcale nie jest urojony, chociaż wyraża się go liczbą urojoną, o tym, że zastanawiał się, jaki kształt ma jej dłoń, o tym, że czytał w czasie weekendu Miłosza po niemiecku i wydawało mu się, że czyta instrukcję obsługi zmywarki do naczyń, o tym, że chciałby kiedyś cokolwiek przeczytać dla niej na głos i o tym, że ma ostatnio jedno marzenie, które go «prześladuje». Chciałby ją zobaczyć.

Pod sam koniec dnia, gdy powiedziała mu, że wychodzi z biura – czuła, że nie może się na swój sposób pogodzić z faktem, że przerywa rozmowę z nim i «gdzieś» musi wyjść – poprosił ją o coś niesłychane­go. Dotąd nigdy nie prosił jej o to. W pewnym sensie była tym rozcza­rowana, że dotąd tego nie zrobił. Ale teraz napisał:

33
{"b":"101711","o":1}