18
Wyjedź z Paryża! Zaraz! Cokolwiek robisz, zostaw to i wyjeżdżaj!… Takie są rozkazy od twojego rządu… Chcą, żebyś wyniosła się stamtąd. Chcą, żeby został sam.
Marie zgniotła papierosa w popielniczce stojącej na stoliku przy łóżku. Wzrok jej zawadził o numer „Time’a” sprzed czterech lat, a w myślach pojawiło się na krótką chwilę wspomnienie straszliwej gry, do której zmusił ją Jason.
– Nie usłucham! – powiedziała głośno do siebie i przestraszyła się własnego głosu w pustym pokoju. Podeszła do okna, do tego samego okna, przed którym stał on, wyglądając na dwór, przerażony, starając się, by zrozumiała sytuację.
Muszę dowiedzieć się pewnych rzeczy… tyle, by podjąć decyzję… może nie wszystkiego. Przynajmniej jakaś część mnie musi ulotnić się, zniknąć. Muszę umieć sobie powiedzieć, że to, co było, minęło, może zresztą nigdy nie istniało, bo nic nie pamiętam. To, czego człowiek nie pamięta, nie istnieje… dla niego.
– Kochany, mój kochany. Nie pozwól im na to! – Słowa, które teraz wypowiadała, już nie napawały jej przerażeniem, bo miała wrażenie, że on jest w tym pokoju, że słucha, waży swoje słowa, pragnie uciec, zniknąć… wraz z nią. W głębi duszy jednak wiedziała, że on nie może tego zrobić, nie może zadowolić się półprawdą ani trzyćwierciowym kłamstwem.
Chcą, żeby został sam.
Kim oni są? Odpowiedzi należało szukać w Kanadzie, ale Kanada została odcięta; kolejna pułapka.
Jason miał rację co do Paryża, ona też to czuła. Cokolwiek to było, znajdowało się tu. Skoro udało im się znaleźć tę jedną osobę, która odsłoniła całun i pozwoliła mu ujrzeć na własne oczy, że się nim manipuluje, to można też wyjaśnić inne sprawy; odpowiedzi już nie pchały go ku samozagładzie. Gdyby tylko dał się przekonać, że niezależnie od tego, jakie niewybaczalne zbrodnie popełnił, był jedynie pionkiem biorącym udział w znacznie większej zbrodni, być może mógłby odejść, zniknąć wraz z nią. Wszystko jest względne. Człowiek, którego kochała, nie będzie mógł nadal wmawiać sobie, że przeszłość już nie istnieje, lecz musi pogodzić się z tym, że istnieje, zaakceptować ją i znaleźć spokój. Takiego właśnie racjonalnego uzasadnienia potrzebował – przeświadczenia, że nie jest bynajmniej takim człowiekiem, za jakiego zgodnie z życzeniem jego wrogów miał go uważać świat, bo przecież w takim wypadku by się nim nie posłużyli. Był kozłem ofiarnym, miał umrzeć zamiast kogoś innego. Gdybyż tylko mógł to zrozumieć, gdyby tylko ona mogła go o tym przekonać. A jeśli jej się to nie uda, to go utraci. Oni go złapią, zabiją.
Oni.
– Kim wy jesteście?! – krzyknęła ku oknu, ku światłom Paryża. – Gdzie jesteście?
Poczuła zimny powiew na twarzy, zupełnie jakby tafle szyb się stopiły i chłód nocy wdzierał się do wewnątrz. Potem gardło jej się zacisnęło i przez moment nie mogła przełknąć śliny ani oddychać. Po chwili odzyskała oddech. Przeraziła się: już raz jej się coś takiego przydarzyło, pierwszego wieczoru po przyjeździe do Paryża, gdy wyszła z kawiarni, żeby spotkać się z Jasonern na schodach Musée de Cluny. Szła szybko bulwarem Saint-Michel, kiedy się to stało – zimny wiatr, obrzmienie krtani… w tamtej chwili nie mogła złapać tchu. Później myślała, że wie dlaczego. W tej samej chwili o kilka przecznic dalej, w bibliotece Sorbony Jason podjął decyzję, że odejdzie – wtedy właśnie ją podjął. Postanowił, że nie pójdzie na spotkanie.
– Przestań! – krzyknęła. – To szaleństwo – dodała, potrząsając głową i spoglądając na zegarek. Nie było go od przeszło pięciu godzin. Gdzie on jest? Gdzie?
Bourne wysiadł z taksówki przed eleganckim, choć zaniedbanym hotelem na Montparnassie. Najbliższa godzina będzie najtrudniejsza w jego ledwie pamiętanym życiu – życiu, które było puste przed Port Noir, a stało się potem koszmarem. Koszmar ten będzie trwał nadal, lecz on postanowił przeżywać go samotnie; zbyt ją kochał, żeby prosić o to, by go z nim dzieliła. Znajdzie jakiś sposób i zniknie, zabierając ze sobą wszelkie dowody wiążące ją z Kainem. To takie proste – wyjdzie na jakieś rzekome spotkanie i więcej nie wróci, i w którymś momencie w ciągu tej najbliższej godziny napisze do niej krótki list.
To już koniec. Znalazłem swoje strzały. Wracaj do Kanady i nic nie mów ze względu na nas oboje. Wiem, gdzie Cię odnaleźć.
To ostatnie było nieprawdą – nigdy jej nie odnajdzie – ale musiał zostawić iskierkę nadziei, żeby tylko wsiadła do samolotu lecącego do Ottawy. Kiedyś – po pewnym czasie – wspólnie spędzone tygodnie zblakną, stając się ukrywaną w ciemnym kąciku tajemnicą, zamkniętymi w skrytce kosztownościami, które się wydobywa – dotyka – tylko od czasu do czasu w chwilach spokoju. A potem już nie, bo żyje się świeżymi wspomnieniami, te uśpione tracą na znaczeniu. Nikt tego nie wie lepiej od niego.
Przeszedł przez hol skinąwszy głowa portierowi, który siedział na krześle za marmurowym kontuarem czytając gazetę. Ten ledwie uniósł wzrok, stwierdziwszy jedynie, że intruz ma prawo tu przebywać.
Winda klekocąc i stękając wjechała na czwarte piętro. Jason wciągnął głęboko powietrze i sięgnął ręką ku drzwiom – za wszelką cenę będzie unikać dramatycznych scen, nie da Marie powodu do zaniepokojenia ani słowem ani wyglądem. Kameleon musi stopić się ze swym otoczeniem, cichym leśnym zakątkiem, gdzie nie znajdzie się żadnych śladów. Wiedział, co powiedzieć, przemyślał to starannie, tak jak i list, który napisze.
– Łaziłem przez większość wieczoru – powiedział. Tulił Marie, kołysał jej głowę na swoim ramieniu gładząc ciemnorude włosy… i pragnął. – Uganiałem się za trupie bladymi sprzedawczyniami i słuchałem ożywionych szczebiotów, popijając kawę w postaci kwaśnego mułu. „Les Classiques” to była strata czasu; to po prostu zoo. Małpy i pawie występujące w nędznym widowisku, i nie sadzę, żeby ktoś naprawdę coś wiedział. Jest jedna możliwość, choć może to tylko bystry Francuz polujący na amerykańskiego jelenia.
– On? – spytała Marie, przestając drzeć.
– Człowiek obsługujący centralkę telefoniczną – odparł Bourne, odpędzając od siebie obraz oślepiających eksplozji, wichru i ciemności, który pojawiał się, ilekroć przypominał sobie tę twarz – nie znaną, a jednocześnie tak dobrze mu znaną. Ów człowiek wywoływał lawinę skojarzeń. Jason odganiał tę wizję. – Mam się z nim spotkać koło północy na bastringue, zabawie ludowej, na rue de Hautefeuille.
– Co ci powiedział?
– Bardzo niewiele, ale dość, by mnie zainteresować. Zauważyłem, że mnie obserwuje, kiedy wypytywałem personel. W sklepie było całkiem tłoczno, więc mogłem dość swobodnie krążyć i rozmawiać z pracownicami.
– Wypytywałeś? O co?
– O wszystko, co mi przyszło do głowy. Głównie o dyrektorkę czy też jak tam ją nazywają. Wziąwszy pod uwagę to, co się wydarzyło dzisiaj po południu, to gdyby ona była główną łączniczką Carlosa, powinna wpaść niemal w histerię. Widziałem ją. Nie histeryzowała; zachowywała się tak, jakby nic się nie stało, jeśli nie liczyć dobrego dnia w interesie.
– Ale ona jest łączniczką, jak to określasz. D’Amacourt to wyjaśnił. Fiche.
– Pośrednio. Dostaje telefon i zostaje poinformowana, co ma przekazać dzwoniąc dalej. – Jasonowi przyszło do głowy, że w gruncie rzeczy ta wymyślona wersja opierała się na rzeczywistości. Jacqueline Lavier naprawdę była tylko pośredniczką.
– Nie możesz tak sobie spacerować i zadawać pytań nie wzbudzając niczyich podejrzeń – protestowała Marie.
– Możesz. Jeżeli jesteś amerykańskim pisarzem i przygotowujesz dla dużego czasopisma artykuł o butikach na Saint-Honoré – odparł Bourne.
– Całkiem nieźle, Jasonie.
– To zagrało. Nikt nie chciał być pominięty.
– Czego się dowiedziałeś?
– Jak większość tego rodzaju sklepów, „Les Classiques” ma własną klientelę, ludzi bogatych, w większości się znających, a co za tym idzie – ze zwykłymi małżeńskimi intrygami i zdradami. Carlos dobrze wiedział, co robi. Maja tam prawdziwą centralę telefoniczną, ale nie taką, której numer można znaleźć w każdej książce telefonicznej.