– On wybrał rozmyślnie pseudonim „Kain”! To imię coś symbolizowało! Chciał, żeby od początku było to jasne.
– Żeby co było jasne?
– Że Kain zastąpi Carlosa. Pomyśl! Carlos to po hiszpańsku Charles – Charlie. „Kain” pojawił się zamiast pseudonimu „Charlie” – Carlos! Taka była od początku jego intencja. Kain miał zastąpić Carlosa, i chciał, żeby Carlos o tym wiedział.
– Czy Carlos wie?
– Oczywiście! Rozchodzą się słuchy, w Amsterdamie i Berlinie, w Genewie i Lizbonie, no i tutaj, w Paryżu. Kain jest do wzięcia; można z nim zawierać kontrakty; jego stawki są niższe od honorariów Carlosa. On podkopuje! On stale podkopuje pozycję Carlosa.
– Dwóch matadorów na tej samej arenie. A może być tylko jeden.
– Będzie nim Carlos. Tamten zarozumiały wróbel wpadł w naszą pułapkę. Znajduje się gdzieś tutaj, dwie godziny jazdy dzielą go od Saint-Honoré.
– Ale gdzie?!
– Nieważne. Znajdziemy go. W końcu on nas znalazł. On wróci; jego „ja” każe mu to zrobić. A wtedy orzeł szybko zleci i pochwyci wróbla. Carlos go zabije.
Starzec poprawił sobie kulę pod lewą pachą, rozsunął czarną zasłonę i wszedł do konfesjonału. Nie czuł się dobrze; na jego twarzy pojawiła się śmiertelna bladość, cieszył się więc, że tamta postać w sutannie, za przezroczystą firanką, nie widzi go wyraźnie. Ten morderca nie dałby mu następnego zlecenia, gdyby wyglądał na zbyt znużonego, by je wykonać; a pracy potrzebował teraz. Pozostało mu tylko parę tygodni i miał pewne zobowiązania. Odezwał się:
– Angelus Domini.
– Angelus Domini, dziecię Boże – dobiegł go szept. – Czy twoje dni upływają w dostatku?
– Zbliżają się do kresu, ale uczyniono je dostatnimi.
– Tak… To będzie chyba ostatnie zlecenie, jakie dla mnie wykonasz. Jest ono jednak tak ważne, że twoje honorarium będzie pięć razy większe niż zwykle. Mam nadzieję, że ci się przyda.
– Dziękuję, Carlosie. A więc wiesz.
– Wiem. Oto co musisz zrobić w zamian i ta informacja musi opuścić ten świat razem z tobą. Nie ma tu miejsca na pomyłkę.
– Zawsze jestem dokładny. Spotkam swoją śmierć będąc dokładnym i tym razem.
– Umrzyj spokojnie, stary przyjacielu. To łatwiejsze… Pójdziesz do ambasady wietnamskiej i zapytasz o pewnego attaché nazwiskiem Phan Loc. Kiedy będziecie sami, przekaż mu te oto słowa; „Koniec marca 1968 roku, Meduza, sektor Tam Quan. Kain tam był. I jeszcze ktoś.” Zapamiętałeś?
– „Koniec marca 1968 roku, Meduza, sektor Tam Quan. Kain tam był. I jeszcze ktoś.”
– On ci powie, kiedy masz przyjść ponownie. Nastąpi to kilka godzin później.
17
– Chyba już czas porozmawiać o une fiche plus confidentielle z Zurychu.
– Boże!
– Nie jestem człowiekiem, którego szukacie.
Bourne chwycił kobietę za rękę, przytrzymał na miejscu, żeby mu nie uciekła pomiędzy rzędy stolików tłocznej, eleganckiej restauracji w Argenteuil, trzydzieści kilometrów pod Paryżem. Kadryl się skończył, umilkł gawot. Byli sami. Obity aksamitem gabinet przypominał klatkę.
– Kim pan jest? – Twarz Madame Lavier wykrzywił skurcz. Próbowała wyszarpnąć rękę, na upudrowanej szyi wystąpiły jej żyły.
– Bogatym Amerykaninem, który mieszka na Wyspach Bahama. Nie wierzy mi pani?
– Powinnam się była domyślić – odparła. – Żadnych kredytów, żadnych czeków, wyłącznie gotówka. Nawet pan nie spojrzał na rachunek.
– Ani wcześniej na ceny. Właśnie to panią do mnie przekonało.
– Idiotka ze mnie. Bogaci zawsze patrzą na ceny, choćby dla przyjemności lekceważenia ich – mówiąc to Lavier rozglądała się ukradkiem; szukała wolnego miejsca między stolikami, kelnera, którego mogłaby zawołać. Żeby tylko stąd uciec.
– Nie radzę – odezwał się Jason patrząc jej w oczy. – To by nie było zbyt mądre. Lepiej dla nas obojga, jeśli porozmawiamy.
Kobieta wbiła w niego wzrok. Pomost wrogiego milczenia, tym wyraźniejszy pośród szmeru głosów w przestronnej, słabo oświetlonej kandelabrami sali i sporadycznych wybuchów stłumionego śmiechu od sąsiednich stolików.
– Zapytam jeszcze raz. Kim pan jest?
– Moje nazwisko nie ma żadnego znaczenia. Zostańmy przy tym, które podałem.
– Briggs? Jest fałszywe.
– Podobnie jak Larousse, a właśnie ono figuruje na karcie wypożyczonego samochodu, który zabrał trzech zabójców spod banku Valois. Tam chybili. Chybili też dziś po południu koło Pont Neuf. On uszedł cało.
– O Boże! – krzyknęła, usiłując wyrwać rękę.
– Powiedziałem: nie radzę! – Bourne trzymał ją mocno, przyciągnął z powrotem do siebie.
– A jeśli zacznę wrzeszczeć, monsieur? – Pocięta zmarszczkami, upudrowana maska przybrała teraz zjadliwy wyraz. Wściekły grymas ust, podkreślony jaskrawą czerwienią szminki, przywodził na myśl leciwego gryzonia schwytanego w potrzask.
– Wtedy ja wrzasnę jeszcze głośniej – odparował Jason. – Oboje nas stąd wyrzucą, a jak już będziemy na zewnątrz, nie sądzę, żebym nie potrafił sobie z panią poradzić. Lepiej porozmawiajmy. Dlaczego nie? Możemy się czegoś dowiedzieć od siebie nawzajem. W końcu jesteśmy obydwoje pracownikami, nie pracodawcami.
– Nie mam panu nic do powiedzenia.
– W takim razie ja zacznę. Może zmieni pani zdanie. – Ostrożnie zwolnił chwyt. Na białej, pokrytej warstwą pudru twarzy nadal malowało się napięcie, ale i ono zelżało wraz z naciskiem jego palców. Kobieta była gotowa go wysłuchać. – Zapłaciliście w Zurychu. My również. I najwyraźniej wyższą cenę od waszej. Ścigamy tego samego człowieka. My wiemy, dlaczego chcemy go dostać. – Puścił jej rękę. – A wy?
Nie odzywała się dobra chwilę, obserwując go w milczeniu. W oczach miała gniew, lecz także strach. Bourne wiedział, że celnie sformułował pytanie. Gdyby Jacqueline Lavier nie zdecydowała się z nim rozmawiać, popełniłaby niebezpieczny błąd. Mógłby ją kosztować życie, zważywszy na następstwa.
– Kto to taki „my”? – zapytała.
– Firma, która chce odzyskać swoje pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. On je ma.
– Więc ich nie zarobił?
Jason zdawał sobie sprawę, że musi uważać. Ma przecież sprawiać wrażenie, że wie o wiele więcej, niż wiedział naprawdę.
– Powiedzmy, zdania są podzielone.
– Jak to? Albo zarobił, albo nie zarobił. Nie widzę możliwości pośredniej.
– Teraz moja kolej – rzucił Bourne. – Odpowiedziała pani pytaniem na pytanie. Ja nie próbowałem się wymigiwać. Wobec tego wróćmy do pierwszej kwestii. Dlaczego chcecie go dostać? Dlaczego numer telefonu jednego z lepszych sklepów na Saint-Honoré figuruje na fiche w Zurychu?
– Został udostępniony, monsieur. Przez grzeczność.
– Komu?
– Czy pan oszalał?!
– Dobrze, na razie to zostawmy. Chyba i tak wiemy.
– Niemożliwe!
– Może tak, może nie. Czyli że został udostępniony… Żeby zabić człowieka?
– Nie mam nic do powiedzenia.
– Ale mimo to ledwie chwilę temu, kiedy wspomniałem o samochodzie, próbowała pani uciekać. To o czymś świadczy.
– Zupełnie naturalna reakcja. – Jacqueline Lavier dotknęła nóżki kieliszka z winem. – To ja załatwiłam wynajęcie samochodu. Mogę to panu powiedzieć, bo nie ma żadnych dowodów. Poza tym nie wiem o niczym więcej. – Naraz chwyciła kieliszek; na jej wymalowanej twarzy wściekłość mieszała się z lękiem. – Kim wy jesteście?
– Już pani mówiłem. Firmą, która chce odzyskać swoje pieniądze.
– Tylko wchodzicie w drogę! Wynoście się z Paryża! Dajcie sobie z tym spokój!
– Niby czemu? Ponieśliśmy straty i chcemy poprawić bilans. Mamy do tego prawo.
– Do niczego nie macie prawa! – parsknęła Madame Lavier. – Popełniliście błąd i teraz za niego zapłacicie.
– Błąd? – Musiał bardzo uważać. To było gdzieś tutaj – tuż pod twardą skorupą – oczy prawdy wyzierały spod lodu. – Też coś! Kradzież trudno nazwać błędem popełnionym przez ofiarę.
– Błąd leżał w waszym wyborze, monsieur. Wybraliście niewłaściwego człowieka.