– Proszę! – wtrącił Stevens. – Co pan sobie właściwie wyobraża? Musiał pan znaleźć coś konkretnego, coś na czym opiera pan swój sąd! To mi jest potrzebne, panie Abbott. Prezydentowi jest to potrzebne.
– Sam bym wiele za to dał. Ale cośmy znaleźli? Wszystko i nic… Dwa lata i dziesięć miesięcy najstaranniej przygotowanego oszustwa. Każdy fałszywy dokument w naszym archiwum został uwiarygodniony, każde posunięcie wyjaśnione i uzasadnione; każdy informator, mężczyzna czy kobieta, wszystkie kontakty, źródła – otrzymały twarze, głosy, historie do opowiedzenia, i z każdym miesiącem z każdym dniem troszkę bliżej Carlosa… Potem nic. Milczenie. Sześć miesięcy próżni.
– Nie teraz – zaprzeczył doradca prezydenta. – Milczenie zostało przerwane. Tylko przez kogo?
– To jest główne pytanie, prawda? – powiedział stary człowiek zmęczonym głosem. – Miesiące milczenia, potem nagle wybuch samowolnej, niezrozumiałej aktywności. Konto wykorzystane, treść fiche zmieniona, miliony przekazane do innego banku – według wszelkiego prawdopodobieństwa ukradzione. Ponadto zabici ludzie; na innych zastawione pułapki. Ale na kogo? I przez kogo? – Mnich ze znużeniem potrząsnął głowa. – Kim jest ten człowiek?
20
Limuzyna stała zaparkowana między dwiema latarniami, po drugiej stronie ulicy, ukośnie do ciężkich rzeźbionych drzwi budynku z brunatnego piaskowca. Za kierownicą siedział szofer w liberii, którego obecność na tej zadrzewionej ulicy, w tego rodzaju pojeździe nie była niczym nadzwyczajnym. Niezwykły był jednak fakt, że dwaj inni ludzie pozostawali ukryci w cieniu głębokich tylnych siedzeń samochodu, nie próbując z niego wysiąść. Obserwowali drzwi budynku, pewni, że nie zostaną wykryci przez promieniowanie podczerwone elektronicznej kamery.
Jeden z mężczyzn poprawił okulary. Jego oczy za grubymi szkłami przypominały oczy sowy, jednakowo podejrzliwe wobec wszystkiego, co znalazło się w ich zasięgu. Był to Alfred Gillette, dyrektor Wydziału Oceny Kadr z Rady Bezpieczeństwa Narodowego.
– Cóż za radość uczestniczyć w klęsce arogancji. Tym większa, jeśli się jest sprawcą tego zdarzenia – powiedział.
– Musisz go rzeczywiście nie cierpieć, prawda? – spytał towarzysz Gillette’a, mężczyzna o potężnych barach, w czarnym deszczowcu; jego akcent zdradzał słowiańskie pochodzenie.
– Nienawidzę go. Uosabia to wszystko, czego nie znoszę w tym mieście. Odpowiednie szkoły, domy w Georgetown, farmy w Wirginii, spotkania w zaciszu klubów. On i jemu podobni skurwysyni mają tu swój ciasny, mały światek, do którego nie dopuszczają nikogo – i sami wszystkim rządzą. Kurewskie pomioty. Pewna siebie, nadęta arystokracja waszyngtońska. Żerują na naszej inteligencji i pracy, a potem tylko podejmują decyzje i przypisują sobie cały sukces. Jeśli jesteś spoza, zawsze będziesz dla nich częścią bezosobowej masy, ich „kochanym personelem”.
– Przesadzasz – powiedział Europejczyk, wpatrując się w budynek z piaskowca. – Radziłeś sobie wśród nich całkiem dobrze. W przeciwnym razie nigdy nie związalibyśmy się z tobą.
Gillette rzucił mu spojrzenie spode łba.
– Jeśli mi się powiodło, to jedynie dlatego, że stałem się niezbędny dla wielu takich jak Dawid Abbott. Mam w głowie tysiące rzeczy, których oni nigdy nie byliby w stanie spamiętać. Wiedzą, że tam, gdzie są pytania wymagające odpowiedzi i sprawy do załatwienia, lepiej mieć kogoś takiego jak ja. Stanowisko dyrektora Wydziału Oceny Kadr wymyślili specjalnie dla mnie. A wiesz dlaczego?
– Nie, nie wiem. Alfredzie – odpowiedział Europejczyk spoglądając na zegarek.
– Bo nie mają cierpliwości ślęczeć nad tysiącami życiorysów i akt. Wolą obiady w „Sans Souci” albo popisy przed komisjami senackimi, gdzie czytają dokumenty sporządzone przez innych – przez tych niedostrzeganych, bezimiennych – ten ich „kochany personel”.
– Jesteś zgorzkniały – stwierdził Europejczyk.
– Bardziej, niż ci się zdaje. Straciłem całe życie na robieniu tego, co powinny robić te sukinsyny, i w zamian za co? Za tytuł, za okazjonalny lunch, w trakcie którego między krewetkami a przystawka konsumują się mój mózg. Ten bezczelny Abbott i jemu podobni faceci byliby zerem bez takich jak ja.
– Nie powinieneś lekceważyć Mnicha. Carlos jest pełen uznania dla niego.
– Bo nie zna prawdy! Wszystko, co robi Abbott, jest osnute tajemnicą; nikt nie wie, ile ten człowiek popełnił błędów. Nawet jeśli coś wyszło na jaw, błędy przypisywano takim jak ja.
Europejczyk przeniósł wzrok z szyby na Gillette’a.
– Jesteś bardzo pobudliwy, Alfredzie – zauważył chłodno. – Wystrzegaj się tego.
Na twarzy biurokraty pojawił się uśmiech.
– Moje zasługi dla Carlosa chyba najlepiej świadczą o tym, że pobudliwość nie przeszkadza mi w pracy. Po prostu przygotowuję się teraz psychicznie do konfrontacji, której nie wyrzekłbym się za nic na świecie.
– Szczere wyznanie – zauważył barczysty mężczyzna.
– A twoje powody? To ty mnie zwerbowałeś.
– Wiedziałem, jak się do ciebie zabrać – Europejczyk skierował wzrok z powrotem w stronę budynku.
– Chodzi mi o to, dlaczego ty pracujesz dla Carlosa?
– Moje powody nie są takie skomplikowane. Pochodzę z kraju, gdzie awans wykształconych ludzi zależy od widzimisię kretynów recytujących na pamięć wersety z Marksa. Carlos też wiedział, jak się do mnie zabrać.
Gillette zaśmiał się, a jego płaskie oczy na moment rozbłysły.
– Koniec końców nie ma między nami wielkiej różnicy. Podstaw sobie Marksa za nasz zafajdany establishment ze Wschodniego Wybrzeża, a dostrzeżesz wyraźne podobieństwo.
– Być może – zgodził się Europejczyk, jeszcze raz spoglądając na zegarek. – Już niedługo. Abbott zwykle wraca samolotem o północy, bo dla Waszyngtonu liczy się każda godzina jego pracy.
– Jesteś pewien, że wyjdzie sam?
– Zawsze tak robi, a już z pewnością nie wyjdzie razem z Elliotem Stevensem. Webb i Stevens też wyjdą osobno; wszyscy zwykle wychodzą w odstępach dwudziestominutowych.
– Jak trafiłeś na Treadstone?
– Nie było to wcale takie trudne. Ty również przyczyniłeś się do tego, Alfredzie; byłeś przecież częścią „kochanego personelu”. – Mężczyzna roześmiał się, nie odrywając oczu od budynku z piaskowca. – Doniosłeś nam, że Kain wywodzi się z „Meduzy”. Tak jak Mnich – o tym sami wiedzieliśmy. Przyjąwszy, że przypuszczenie Carlosa było słuszne, należało więc liczyć się z powiązaniami Mnicha z Bourne’em. Dlatego Carlos polecił nam śledzić Abbotta przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i czekać, aż coś się zatnie w sprawnie funkcjonującej maszynie. Miał rację. Kiedy wieść o strzelaninie w Zurychu dotarła do Waszyngtonu, Abbott stał się nieostrożny. Podążając za nim dotarliśmy tutaj. Cała sprawa była więc jedynie kwestią wytrwałości.
– Czy ten trop zaprowadził cię do Kanady? Do tego faceta z Ottawy?
– Facet z Ottawy ujawnił się sam szukając Treadstone. Dowiedziawszy się, kim była dziewczyna, obserwowaliśmy Ministerstwo Finansów, a w szczególności wydział, w którym pracowała. Potem był telefon z Paryża; dzwoniła ta mała i zleciła facetowi wszczęcie poszukiwań. Nie wiemy, po co to wszystko, podejrzewamy, że Bourne próbuje zniszczyć Treadstone. Jeśli jest zdrajcą, to znalazł niezły sposób na zakończenie sprawy i zagarnięcie szmalu. To zresztą bez znaczenia. Całkiem niespodziewanie ów szef wydziału w Ministerstwie Finansów, o którym nikt spoza kanadyjskiego rządu nigdy dotąd nie słyszał, skupił na sobie uwagę wszystkich sił. Posypała się lawina komunikatów wywiadu. Znaczyło to, że Carlos miał rację, podobnie jak ty. Alfredzie. Kain nie istnieje. To tylko wymysł, pułapka.
– Mówiłem ci to od samego początku – zauważył z naciskiem Gillette. – Trzy lata fałszywych raportów z nie sprawdzonych źródeł. Jasna sprawa!
– Może i masz rację. – Europejczyk zamyślił się. – Była to niewątpliwie koronkowa robota Mnicha… aż do momentu, w którym coś się popsuło i dzieło zdradziło mistrza. Prawda wyszła na jaw; wszystko rozłazi się w szwach.