Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Był tam.

– Wpadł w pułapkę. W każdym razie się nie pokazał. Niektórzy twierdzą, że został zabity, ale ponieważ nie znaleziono ciała, Carlos w to nie uwierzył.

– Jak według nich zginał?

Madame Lavier odsunęła się i szybko potrząsnęła głowa.

– Dwóch ludzi z portu próbowało sobie przypisać zasługę, chcieli dostać pieniądze. Jeden z nich zniknął. Prawdopodobnie Kain go zabił, jeśli to rzeczywiście był Kain. Ci dwaj to zwykłe szczury z doków.

– Na czym polegała pułapka?

– Rzekoma pułapka, monsieur. Twierdzili, że się dowiedzieli, jakoby Kain miał się z kimś spotkać na rue Sarasin w noc przed zabójstwem. Podobno zostawili na ulicy odpowiednio niejasną wiadomość i zwabili tego mężczyznę, z całą pewnością Kaina, jak mówią, na molo, do łodzi rybackiej. Nikt już więcej nie widział ani trawlera, ani skipera, więc może to i prawda, ale powtarzam, nie było dowodu. Nie mieliśmy nawet dokładnego rysopisu Kaina, żeby porównać z tamtym człowiekiem z rue Sarasin. Tak czy owak, na tym już koniec.

Mylisz się. To był dopiero początek. Dla mnie.

– Rozumiem – powiedział Bourne starając się, żeby głos brzmiał naturalnie. – Oczywiście, nasze informacje się nie pokrywają. Dokonaliśmy wyboru na podstawie tego. cośmy wiedzieli, a przynajmniej co nam się zdawało.

– Niewłaściwego wyboru, monsieur. Powiedziałam panu prawdę.

– Tak, wiem.

– A więc osiągnęliśmy nasz kompromis?

– Czemu nie?

– Bien. – Kobieta z ulgą podniosła kieliszek do ust. – Zobaczy pan, tak będzie lepiej dla wszystkich.

– Teraz to już… nie ma znaczenia. – Mówił prawie niedosłyszalnie i wiedział o tym. Co powiedział? Co takiego właśnie powiedział? Dlaczego to powiedział? Mgły znowu gęstniały, grzmot odzywał się głośniej. Wrócił ból w skroniach. – To znaczy… to znaczy, pani ma rację, tak jest lepiej dla wszystkich.

Czuł – widział – na sobie wzrok Madame Lavier, jej badawcze oczy.

– To rozsądne wyjście.

– Pewnie… Pan się źle czuje?

– Mówiłem już, to nic. Przejdzie.

– Całe szczęście. A teraz przepraszam na chwilę…

– Nie! – Jason chwycił ją za ramię.

– S’il vous plaît, monsieur. Tylko do toalety. Jeśli pan chce, niech pan stanie przy drzwiach.

– Wychodzimy. Może pani wstąpić po drodze. – Bourne skinął na kelnera, żeby przyniósł rachunek.

– Jak pan sobie życzy – rzuciła, nie spuszczając z niego wzroku.

Stał w mrocznym korytarzu, pomiędzy plamami światła z lamp wpuszczonych w sufit. Naprzeciwko była damska toaleta, oznaczona małymi złotymi literami: les femmes. Mijali go sami urodziwi ludzie – zachwycające kobiety, przystojni mężczyźni, zupełnie jak ci z orbity „Les Classiques”. Jacqueline Lavier była tu u siebie.

Natomiast w toalecie siedziała już blisko dziesięć minut, co zaniepokoiłoby Jasona, gdyby potrafił skupić uwagę na upływie czasu. Nie potrafił: cały płonął. Trawił go ból, dręczył hałas, każdy nerw kończył się żywym ciałem, odsłonięty i bezbronny. Włókna nabrzmiały, jakby w potwornym strachu przed nakłuciem. Patrzył prosto przed siebie, za plecami miał historię martwych ludzi. Przeszłość odbijała się w oczach prawdy. Szukały go, a on je widział. Kain… Kain… Kain!

Potrząsnął głową i spojrzał na czarny sufit. Musi jakoś funkcjonować, nie wolno mu ciągle spadać, nurkować w otchłań ciemności i wichury. Trzeba podjąć decyzje… Nie, już zostały podjęte. Teraz należy je wprowadzić w życie.

Marie. Marie? O Boże, kochanie, tak bardzo się myliliśmy!

Odetchnął głęboko i zerknął na zegarek – chronometr, który wymienił za delikatne złote jubilerskie cacko, własność markiza z południa Francji. To człowiek niezwykłej zręczności, piekielnie pomysłowy… Nie czuł radości z tej oceny. Popatrzył w stronę toalety.

Gdzie była Jacqueline Lavier? Dlaczego nie wychodziła? Co się spodziewała osiągnąć tkwiąc w środku? Kiedy tu przyszli, miał na tyle przytomny umysł, żeby zapytać maltre’a, czy w toalecie jest telefon; tamten zaprzeczył, wskazując budkę przy wejściu. Lavier stała wtedy obok i wszystko słyszała. Pojęła, skąd to pytanie.

Oślepiający błysk światła. Jason odskoczył w tył, wpadł na ścianę. Zasłonił oczy ręką. Jaki ból! Chryste, oczy mu płonęły.

Później usłyszał słowa wypowiedziane przy akompaniamencie dobrodusznego śmiechu eleganckich mężczyzn i kobiet przechadzających się po korytarzu.

– Na pamiątkę kolacji u Rogeta, monsieur – zaszczebiotała z ożywieniem hostessa. Trzymała aparat za pionowy flesz. – Zdjęcie będzie gotowe za parę minut. Z pozdrowieniami od Rogeta.

Bourne nadal stał zesztywniały. Wiedział, że nie może rozbić aparatu. Zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze i zalała go fala strachu.

– Dlaczego ja? – spytał.

– Na życzenie pańskiej narzeczonej, monsieur. – Dziewczyna skinęła głową w stronę toalety. – Tam sobie rozmawiałyśmy. Szczęściarz z pana, to urocza dama. Prosiła, żeby to panu dać.

Hostessa wręczyła mu złożoną kartkę. Jason wziął papier. Dziewczyna już szła tanecznym krokiem do wyjścia.

Mój nowy przyjacielu, niepokoi mnie pańska choroba, tak jak z pewnością niepokoi i pana. Może pan jest tym, za kogo się podaje, a może nie. Odpowiedź poznam za jakieś pół godziny. Jeden z uczynnych gości zatelefonował, a to zdjęcie jest już w drodze do Paryża. Nie zdoła go pan zatrzymać, podobnie jak tych, którzy właśnie jadą do Argenteuil. Jeżeli istotnie osiągniemy kompromis, nikt i nic nie będzie pana niepokoić – jak niepokoi mnie pańska choroba – znowu porozmawiamy, kiedy przyjadą moi koledzy.

Mówią, że Kain to kameleon, który się pojawia w różnych przebraniach, bardzo przekonywających. Mówią też, że jest skory do przemocy i do wybuchów złości. A to choroba, prawda?

Pędził ciemną ulicą Argenteuil za oddalającym się światłem na dachu taksówki. Skręciła za róg i zniknęła. Stanął dysząc ciężko, rozglądając się za inną. Ani śladu. Portier u Rogeta oznajmił, że na taksówkę trzeba poczekać dziesięć, piętnaście minut: dlaczego monsieur nie kazał wezwać wcześniej? Zastawiono pułapkę, a on w nią wpadł.

Dalej! Światło, następna taksówka! Ruszył biegiem. Musiał ją zatrzymać; musiał wrócić do Paryża. Do Marie.

Był z powrotem w labiryncie, gnał na oślep wiedząc, że tym razem nie ma ucieczki. Ale odtąd to samotny wyścig: ta decyzja była nieodwołalna. Już więcej żadnych dyskusji, żadnych dysput, koniec ze sporami i z przerzucaniem się argumentami opartymi na miłości i niepewności. Bo pewność ukazała się jasno. Wiedział, kim jest – czym był. Był winny, zgodnie z oskarżeniem – zgodnie z podejrzeniami.

Przez godzinę, dwie ani słowa. Jedynie spojrzenia, ciche rozmowy tylko i wyłącznie o prawdzie. Miłość. A potem odejdzie. Ona nie zauważy kiedy, a on nigdy nie będzie mógł jej powiedzieć dlaczego. Tyle był jej winien. Przez chwilę to bardzo zaboli, ale nawet ostateczny ból nigdy nie dorówna temu, który sprawiało piętno Kaina.

Kain!

Marie. Marie! Co ja zrobiłem?

– Taxi! Taxi!

71
{"b":"101695","o":1}