Литмир - Электронная Библиотека

– Mamy tylko jeden samochód – odezwał się Coburn.

– I zostawimy go tutaj, żeby ich zbić z tropu. Pójdziemy do granicy na piechotę. Do cholery, to tylko trzydzieści czy czterdzieści mil. Możemy iść przez pola. Unikając szos, unikniemy blokad.

Coburn skinął głową. Na to właśnie cały czas czekał – znowu przejmowali inicjatywę w swoje ręce.

– Zbierzmy pieniądze do kupy – odezwał się Simons do Taylora. – Poproś strażników, żeby cię sprowadzili do samochodu. Przynieś tu pudełko po chusteczkach higienicznych oraz latarkę i wyjmij z nich forsę.

Taylor wyszedł.

– Właściwie moglibyśmy najpierw coś zjeść – stwierdził Simons. – Zanosi się na dłuższy spacer.

* * *

Taylor wszedł do pustego pokoju i wysypał pieniądze z latarki oraz z pudełka po chusteczkach na podłogę.

Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. Serce podeszło Taylorowi do gardła. Spojrzał w górę i zobaczył uśmiechniętego od ucha do ucha Gaydena.

– Mam cię! – krzyknął Gayden. Taylor był wściekły.

– Gayden, ty sukinsynu! – wrzasnął. – Przestraszyłeś mnie, jak jasna cholera!

Gayden roześmiał się na całe gardło.

* * *

Strażnicy zabrali ich na dół, do jadalni. Amerykanie siedli przy dużym, kolistym stole, a strażnicy zajęli inny, w drugim końcu pokoju. Podano mięso jagnięcia z ryżem i herbatę. Był to ponury posiłek – wszyscy martwili się, co mogło się przytrafić Rashidowi i jak sobie poradzą bez niego.

Telewizor był włączony i Paul nie mógł oderwać wzroku od ekranu. Spodziewał się w każdej chwili zobaczyć na nim swoją twarz, jak w liście gończym.

Gdzie, u diabła, podział się Rashid?

Byli tylko o godzinę drogi od granicy, a jednak jak w pułapce, pod strażą i w ciągłym niebezpieczeństwie odesłania do Teheranu, do więzienia. Ktoś krzyknął: – Hej, patrzcie, kogo tu mamy!

Wszedł Rashid. Podszedł do ich stołu, wodząc wokoło zarozumiałym wzrokiem.

– Panowie – odezwał się. – To jest wasz ostatni posiłek. Gapili się na niego, przerażeni.

– W Iranie, ma się rozumieć – dodał pośpiesznie. – Możemy wyjeżdżać. Wszyscy wznieśli radosny okrzyk.

– Dostałem list od komitetu rewolucyjnego – ciągnął Rashid – i pojechałem do granicy wypróbować go. Jest kilka blokad po drodze, ale wszystko zorganizowałem. Wiem, gdzie możemy dostać konie, żeby przejechać przez góry, ale nie sądzę, byśmy ich potrzebowali. Na granicy nie ma żadnych urzędników – przejście jest w rękach wieśniaków. Widziałem się z ich przywódcą, będziemy mogli spokojnie przejść. Poza tym jest tam Ralph Boulware. Rozmawiałem z nim. Simons wstał.

– Ruszajmy się – rzucił. – Szybko!

Zostawili na wpół tylko zjedzony posiłek. Rashid zagadał do strażników i pokazał im swój list od zastępcy przywódcy, a Keane Taylor zapłacił rachunek hotelowy. Rashid wręczył Billowi plik plakatów przedstawiających Chomeiniego, zakupionych wcześniej, do rozlepienia na samochodach.

W kilka minut już ich nie było.

Bill odwalił z plakatami dobrą robotę. Z którejkolwiek strony by spojrzeć na „Range Rovery”, patrzącego przeszywała wzrokiem dzika, brodata twarz ajatollaha.

Ruszyli. Rashid prowadził pierwszy samochód.

Przy wyjeździe z miasta nagle zahamował, wychylił się przez okno i gwałtownie zamachał na zbliżającą się taksówkę.

– Rashid, co ty, do cholery robisz?! – ryknął Simons.

Rashid bez słowa wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierunku taksówki.

– Chryste Panie! – jęknął Simons.

Rashid porozmawiał przez chwilę z taksówkarzem, po czym ten odjechał.

– Poprosiłem go, żeby pokazał nam wyjazd z miasta bocznymi uliczkami – wyjaśnił Rashid. – Jest tu jedna blokada, którą chcę ominąć, bo siedzą na niej uzbrojone dzieciaki i nie wiem, co mogą wymyślić. Taksówkarz ma już pasażera, ale zaraz będzie wracał. Poczekamy.

– Nie będziemy czekać diabli wiedzą jak długo – powiedział Simons. Taksówka wróciła po dziesięciu minutach. Poprowadziła ich przez ciemne, nie brukowane ulice, aż do głównej drogi. Taksówkarz skręcił w prawo, Rashid za nim, szybko biorąc zakręt. Po lewej stronie, dosłownie o kilka jardów, znajdowała się blokada, którą chciał ominąć. Kilkunastoletni chłopcy strzelali w powietrze. Taksówka i dwa „Range Rovery” odjechały daleko za zakręt, zanim dzieciaki zorientowały się, że ktoś przemknął im przed nosem.

Pięćdziesiąt jardów dalej Rashid zajechał na stację benzynową.

– Po jaką cholerę stajesz? – spytał Keane Taylor.

– Musimy zatankować.

– Mamy baki napełnione w trzech czwartych, aż nadto, by przekroczyć granicę. Spływajmy stąd!

– W Turcji mogą być duże kłopoty z dostaniem benzyny.

– Rashid, jedźmy! – polecił Simons. Rashid wyskoczył z samochodu.

Po napełnieniu zbiorników Rashid wciąż jeszcze targował się z taksówkarzem, oferując mu sto riali – trochę więcej niż dolara – za wyprowadzenie ich z miasta.

– Rashid, daj mu garść pieniędzy i jedźmy! – powiedział Taylor.

– Chce za dużo – wyjaśnił Rashid.

– Boże święty! – jęknął Taylor.

Rashid zgodził się zapłacić taksówkarzowi dwieście riali i wrócił do „Range Rovera”.

– Nabrałby podejrzeń, gdybym się nie targował – wyjaśnił. Wyjechali za miasto. Droga wiła się, prowadząc coraz wyżej w góry.

Nawierzchnia była dobra i szybko posuwali się naprzód. Po jakimś czasie szosa zaczęła prowadzić wzdłuż granicy. Po obu stronach były głębokie, zalesione wąwozy.

– Po południu, mniej więcej gdzieś tutaj był punkt kontrolny – odezwał się Rashid. – Może poszli do domu?

W świetle reflektorów spostrzegli dwóch mężczyzn stojących przy drodze i machających rękami w ich kierunku. Nie było bariery. Rashid nie hamował.

– Chyba lepiej stańmy – zaczął Simons. Rashid jechał dalej, mijając już obu mężczyzn.

– Powiedziałem stój! – wrzasnął Simons. Rashid zatrzymał się. Bill spojrzał przez przednią szybę.

– Popatrzcie tylko na to – rzekł.

Kilka jardów w przedzie dostrzegli most nad parowem. Z obu jego stron zaczęli wynurzać się członkowie jakiegoś szczepu. Było ich coraz więcej – trzydziestu, czterdziestu – i byli uzbrojeni po zęby.

Wyglądało to na zasadzkę. Gdyby samochody próbowały przedrzeć się rozpędem, oberwałyby sporo pocisków.

– Dzięki Bogu, że zatrzymaliśmy się – wydyszał z przejęciem Bill.

Rashid wyskoczył z samochodu i zaczął rozmawiać. Napastnicy założyli w poprzek mostu łańcuch i otoczyli „Rovery”. Szybko stało się jasne, że byli wrogo usposobieni. Takich ludzi grupa do tej pory nie spotkała. Okrążyli samochody, rzucając do środka nienawistne spojrzenia i podnosząc karabiny. Dwóch czy trzech z nich zaczęło wrzeszczeć na Rashida.

„To naprawdę irytujące – pomyślał Bill – zajechać tak daleko, pokonując tyle niebezpieczeństw i przeciwności losu, tylko po to, żeby zostać zatrzymanym przez gromadę głupich chłopów. Może zadowoliliby się tymi dwoma wspaniałymi Range Roverami i wszystkimi naszymi pieniędzmi? Kto wie?”

Zrobiło się jeszcze gorzej: napastnicy zaczęli szturchać i popychać Rashida.

„Za chwilę będą strzelać” – pomyślał Bill.

– Nie róbcie nic – powiedział Simons. – Siedźcie w samochodzie i pozwólcie Rashidowi załatwić sprawę.

Bill doszedł do wniosku, że Rashid potrzebuje pomocy. Wyciągnął z kieszeni różaniec i zaczął się modlić. Odmówił wszystkie modlitwy, jakie znał. „Jesteśmy teraz w rękach Boga – pomyślał. – Tylko cud mógłby nas uratować”.

Siedzący w drugim samochodzie Coburn zamarł, gdy stojący na zewnątrz napastnik skierował karabin prosto w jego głowę.

Siedzącego z tyłu Gaydena ogarnęło przerażenie.

– Jay! – wyszeptał. – Zablokuj drzwi!

Coburn poczuł, jak do gardła napływa mu histeryczny śmiech.

* * *

Rashid poczuł, że znalazł się na krawędzi śmierci. Ci napastnicy byli bandytami i zabiliby człowieka choćby za jego płaszcz – nie sprawiało im to żadnej różnicy. Rewolucja nic dla nich nie oznaczała. Nieważne, kto był u władzy – oni nie uznawali żadnego rządu, nie podporządkowywali się żadnym prawom. Nie mówili nawet w farsi, najpowszechniejszym języku Iranu, lecz po turecku.

97
{"b":"101330","o":1}