Odwrócił się i zobaczył wśród oczekujących wysokiego, dystyngowanie wyglądającego przyjaciela – Keane’a Taylora. Perot lubił Taylora.
– Cześć, Ross, jak poszło? – zapytał Taylor.
– Wspaniale – odparł Perot z uśmiechem. – Nie szukali nikogo takiego jak ja.
Wyszli z lotniska.
– Przekonałeś się – zapytał Perot – że nie przysłałem cię tu po to, żebyś zajmował się jakimiś administracyjnymi bzdurami.
– Tak, wiem – odpowiedział Taylor.
Wsiedli do samochodu Taylora. Howell i Young zajęli miejsca z tyłu. Kiedy ruszyli z parkingu, Taylor oznajmił:
– Pojedziemy okrężną drogą, żeby uniknąć najgorszych zamieszek. Perot pomyślał, że nie brzmi to zbyt obiecująco.
Wzdłuż drogi wznosiły się na wpół wykończone betonowe budynki, z dźwigami na dachach. Wyglądało na to, że prace przy nich zostały wstrzymane. Kiedy Perot przyjrzał się im dokładnie, zauważył, że mieszkają w nich ludzie. Sprawiało to wrażenie trafnego symbolu tego, jak szach zbyt szybko starał się ucywilizować swój kraj.
Taylor mówił o samochodach. Zgromadził samochody EDS na boisku szkolnym i wynajął kilku Irańczyków, aby ich pilnowali. Zorientował się jednak przy tym, że Irańczycy zaczęli w gruncie rzeczy prowadzić sklep z używanymi samochodami, wyprzedając je, jak leci.
Perot zauważył przy okazji, że przed każdą stacją benzynową stały długie kolejki. Pomyślał o tym, iż w kraju tak bogatym w ropę zakrawa to na ironię. W kolejkach stały jednak nie tylko samochody, ale również i ludzie z kanistrami.
– Co oni tu robią? – zapytał. – Jeżeli nie mają samochodów, to po co im benzyna?
– Sprzedadzą ją temu, kto da więcej – wyjaśnił Taylor. – Albo możesz ich wynająć, żeby stali za ciebie w kolejce. Zatrzymali się przy blokadzie ulicznej. Po drodze zobaczyli kilka płonących samochodów. Wokół było wielu facetów z pistoletami maszynowymi. Jechali dalej. I Perot zauważył znowu płonące samochody, karabiny maszynowe i zablokowaną ulicę. Mogło to zapewne kogoś przestraszyć, ale jednak wrażenia przestrachu nie odniósł. Zobaczył po prostu, że ci ludzie spontanicznie dawali wyraz swym uczuciom, odkąd osłabł zupełnie żelazny ucisk szacha. Zauważył także, że armia nie próbowała nawet kiwnąć palcem, aby utrzymać ład i porządek w tym kraju.
I cóż, dotychczas przyglądał się tylko czemuś – co nazywa się „przemoc” – z boku, jako turysta. Przypomniał sobie, że w Laosie z małego samolotu widział kiedyś walczących ludzi. Był wtedy spokojny i obojętny. Przypuszczał wówczas, że tak właśnie wygląda bitwa. Jest zaciekła, kiedy znajdziesz się w jej centrum, ale w odległości pięciu minut marszu nic się nie dzieje. Wjechali na wielkie rondo, w jego centrum stał pomnik przypominający statek kosmiczny z dalekiej przyszłości. Sterczał nad ulicą, na czterech gigantycznych, rozstawionych nogach.
– A cóż to takiego? – zapytał Perot.
– To pomnik Szahyad – odparł Taylor. – To takie muzeum na wierzchołku. Za chwilę wjechali na podjazd hotelu „Hyatt Court Regency”.
– To nowy hotel – wyjaśnił Taylor. – Dopiero go otworzyły te przeklęte łobuzy. Ale to nieźle – wspaniale żywią, podają niezgorsze wina, wieczorami grają… Żyjemy tu jak królowie w mieście, które się rozpada.
Weszli do hallu i wsiedli do windy.
– Nie musisz się tutaj meldować – powiedział Taylor Perotowi. – Apartament jest wynajęty na mnie. Lepiej, żeby twoje nazwisko nigdzie nie figurowało.
– W porządku.
Wysiedli na dziesiątym piętrze. – Wszystkie pokoje należą do nas – wyjaśnił Taylor, otwierając drzwi.
– Czy zechcesz się rozejrzeć? – Zaproponował Taylor.
Perot wszedł, popatrzył i uśmiechnął się. Gabinet był duży. Obok niego była wielka sypialnia. Zajrzał do łazienki – była dostatecznie obszerna, aby urządzić w niej cocktail party.
– Czy wszystko w porządku? – spytał Taylor z uśmiechem.
– Gdybyś zobaczył, jaki pokój miałem ubiegłej nocy w Ammanie, to byś nie pytał.
Taylor wyszedł, a Perot pozostał sam.
Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Z okien apartamentu obejrzał podjazd. „To może dać kilka dodatkowych minut – pomyślał – jeżeli przyjdzie po mnie oddział wojska albo ten motłoch.
A co ja wtedy zrobię?”
Postanowił nakreślić
plan ewentualnej ucieczki. Wyszedł z apartamentu i przeszedł korytarzem tam i z powrotem. Po drodze minął kilka pustych pokoi z nie zamkniętymi drzwiami. Na każdym końcu korytarza było wyjście na klatkę schodową. Zszedł piętro niżej. Było tu jeszcze więcej pustych pokoi, niektóre z nich w ogóle nie były umeblowane. Hotel, podobnie jak wiele budynków w całym mieście, był nie wykończony.
„Mógłbym schodzić tymi schodami w dół – pomyślał – i gdybym usłyszał, że wchodzą na górę, wpadnę do jednego z korytarzy i schowam się w pustym pokoju. W ten sposób dotrę do parteru”. Dotarł schodami aż na sam dół i zwiedził parter.
Przeszedł przez kilka sal bankietowych, które przeważnie wcale nie były wykorzystywane. Był tam cały labirynt kuchni z tysiącem kryjówek: – szczególnie zapamiętał wielkie kontenery na żywność, w których bez trudu mógł się zmieścić człowiek niewielkiego wzrostu. Z sal bankietowych można było wyjść na teren rekreacyjno – sportowy. Był zupełnie niezły: z sauną i basenem. Otworzył drzwi prowadzące z klubu i znalazł się na zewnątrz, na parkingu hotelowym. Tutaj mógł wziąć samochód EDS i zniknąć w mieście, mógł przejść stąd do następnego hotelu Evin albo po prostu wbiec w las tych nie wykończonych wieżowców, po drugiej stronie parkingu.
Powrócił do hotelu i wsiadł do windy. Gdy jechał do góry, pomyślał, że przez cały czas w Teheranie będzie ubierał się tak samo niedbale. Zakupił przecież luźne spodnie koloru khaki, kilka flanelowych koszul w kratę, miał też ze sobą swój dres do joggingu. Nic nie mógł jednak na to poradzić, że ze swoją bladą, gładko wygoloną twarzą, niebieskimi oczyma i przyciętymi krótko włosami wyglądał na Amerykanina. Ale przynajmniej mógł się za to postarać, aby nie wyglądać na ważnego Amerykanina, a zwłaszcza na multimilionera, właściciela firmy Electronic Data Systems.
Odnalazł pokój Taylora i chciał zacząć naradę. Chciałby pójść do ambasady Stanów Zjednoczonych i porozmawiać z ambasadorem Sullivanem. Chciał także iść do kwatery głównej Amerykańskiej Grupy Doradztwa Wojskowego w Iranie i zobaczyć się z generałami Huyserem i Gastem. Chciał też, żeby Taylor i John Howell popędzili Dadgarowi kota. Chciał ruszać się, działać, chciał rozwiązać cały ten problem, chciał wyciągnąć Paula i Billa z więzienia, i to szybko.
Stuknął pięścią w drzwi pokoju Taylora i wszedł do środka. – W porządku, Keane – oznajmił. – Wprowadź mnie w sytuację.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Matka Johna Howella często powtarzała, że urodził się on w dziewiątej minucie dziewiątej godziny dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca 1946 roku.
Był to niski, szczupły mężczyzna, o lekko niezgrabnym kroku i przerzedzonych – mimo młodego wieku – delikatnych, kasztanowych włosach. Miał też lekkiego zeza i delikatną chrypkę, jakby był stale przeziębiony. Mówił bardzo wolno i często mrugał.
Miał trzydzieści dwa lata i był bliskim współpracownikiem Toma Luce’a w jego firmie prawniczej w Dallas. Podobnie, jak wiele osób w otoczeniu Rossa Perota, Howell osiągnął odpowiedzialne stanowisko w stosunkowo młodym wieku. Jego największą zaletą jako prawnika była wytrzymałość. „John wygrywa przepracowując swoich przeciwników” zwykł żartować Luce. W czasie weekendów sobotę albo niedzielę spędzał w biurze porządkując sprawy, kończąc to, co zostało przerwane jakimś telefonem i przygotowując zajęcia na następny tydzień. Czuł się nieszczęśliwy wtedy, gdy sprawy domowe pozbawiały go tego szóstego dnia roboczego. W dodatku bardzo często pracował do późnych godzin wieczornych i zapominał o obiadach w domu, czym sprawiał wielką przykrość swojej żonie, Angeli.
Podobnie jak Perot, Howell urodził się w Texarkanie. I podobnie jak Perot, był mały wzrostem, ale wielki duchem. Pomimo to jednak, w południe 14 stycznia, był przerażony. Miał właśnie spotkać się z Dadgarem.