Литмир - Электронная Библиотека

– Masz rację. Posłuchaj, Pat Sculley, Mr Fish i reszta chłopaków właśnie do was jadą. Lecą do Wan, potem wynajmą autobus. – Gdzie was znajdą?

– Ulokowałem się w wiosce Yuksekova, najbliższym miejscu od granicy, w hotelu, jedynym w okolicy.

– Powiem Sculleyowi.

– OK.

Perot odłożył słuchawkę. „O rany – pomyślał – wreszcie wszystko zaczyna się układać jak należy”.

* * *

W myśl polecenia, jakie Pat Sculley otrzymał od Perota, miał dojechać do granicy, zapewnić grupie „Podejrzanych” bezpieczne jej przekroczenie i sprowadzić ich do Istambułu. Gdyby „Podejrzanym” nie udało się dotrzeć do granicy, Sculley miał udać się do Iranu – najlepiej samolotem ukradzionym przez Dicka Douglasa albo – gdyby to się nie powiodło, drogą lądową – i znaleźć ich.

Sculley i Turecka Grupa Ratownicza skorzystali z rozkładowego lotu z Istambułu do Wan, gdzie czekał na nich wyczarterowany odrzutowiec. Miał on ich zabrać tylko do Wan i z powrotem, a nie gdziekolwiek by chcieli. Jedynym sposobem skłonienia pilota, aby zabrał ich do Iranu, byłoby porwanie samolotu.

Przylot odrzutowca wydawał się w Wan dużym wydarzeniem. Wysiadając z samolotu wpadli na oddział policjantów, którzy wyglądali na gotowych do narobienia im kłopotów. Mr Fish jednak rozmówił się z szefem policji i wrócił uśmiechnięty.

– Posłuchajcie – powiedział. – Zatrzymamy się w najlepszym hotelu w mieście, ale musicie wiedzieć, że to nie Sheraton, więc proszę nie narzekać. Wzięli dwie taksówki i pojechali.

Hotel miał duży centralny hall z trzema poziomami pokoi, do których wchodziło się przez galerie, tak że wszystkie drzwi pokoi były z niego widoczne. Gdy Amerykanie weszli, hall zapełniony był Turkami, którzy pili piwo i oglądali na czarno – białym telewizorze mecz piłkarski, wyjąc przy tym i pokrzykując. Gdy tylko zauważyli obcych, hałasy poczęły milknąć, aż zaległa kompletna cisza.

Przydzielono Amerykanom pokoje. W każdej sypialni były dwie prycze i stanowiąca ubikację dziura w kącie, zasłonięta kąpielowym parawanem. Obrazu dopełniały podłogi kryte deskami oraz pobielone ściany bez okien. Pokoje roiły się od karaluchów. Na każdym piętrze znajdowała się tylko jedna łazienka.

Sculley i Fish poszli zorganizować autobus, który zawiózłby ich wszystkich na granicę. Spod hotelu zabrał ich jakiś „Mercedes” i zawiózł, jak się okazało, do sklepu z urządzeniami elektrotechnicznymi. Na wystawie stało kilka wiekowych telewizorów. Sklep był zamknięty – zrobi ł się już wieczór – ale Fish zastukał w żelazną kratę ochraniającą szyby i ktoś wyszedł.

Poszli na zaplecze i usiedli przy stole, nad którym paliła się pojedyncza żarówka. Sculley nie rozumiał ani słowa z toczącej się rozmowy, ale w jej wyniku Fish załatwił autobus wraz z kierowcą. Autobusem tym wrócili do hotelu.

Reszta grupy zebrała się w pokoju Sculleya. Nikt nie chciał nawet siedzieć na tych łóżkach, a co dopiero spać w nich. Wszyscy woleli natychmiast jechać w kierunku granicy, ale Fish wahał się.

– Jest druga w nocy – mówił – i policja pilnuje hotelu.

– No i co z tego? – spytał Sculley.

– To oznacza nowe pytania i nowe kłopoty. – Spróbujmy.

Wszyscy zeszli na dół. Pojawił się, wyglądający na zaniepokojonego, dyrektor hotelu i zaczął wypytywać Mr Fisha. Na odgłos rozmowy do hotelu weszli dwaj policjanci i przyłączyli się do dyskusji.

Fish odwrócił się do Sculleya.

– Nie chcą, żebyśmy jechali – powiedział.

– Dlaczego nie?

– Wyglądamy bardzo podejrzanie, czy nie zdaje pan sobie z tego sprawy?

– Niech pan posłucha, czy nasz wyjazd jest sprzeczny z prawem?

– Nie, ale…

– No więc jedziemy. Niech pan po prostu oznajmi im to. Dyskusja, prowadzona po turecku, potrwała jeszcze trochę, ale w końcu policjanci i dyrektor zrezygnowali. Grupa wsiadła do autobusu.

Wyjechali z miasta. Gdy znaleźli się między pokrytymi śniegiem wzgórzami, temperatura nagle spadła. Wszystkim bardzo przydały się ciepłe płaszcze i koce, które mieli w plecakach.

Fish usiadł obok Sculleya.

– Sprawa zaczyna być poważna – odezwał się. – Mogę uporać się z policją, bo mam z nimi powiązania, ale obawiam się bandytów i żołnierzy – nie mam wśród nich żadnych znajomych.

– Co chciałby pan zrobić?

– Wydaje mi się, że jestem w stanie wyciągnąć nas z kłopotów, o ile jednak żaden z was nie będzie miał broni.

Sculley zastanowił się. I tak uzbrojony był tylko Davis. Simons zawsze ostrzegał, że broń może prędzej wpędzić w kłopoty, niż z nich wyciągnąć. – „Walthery” w końcu nigdy nie opuściły Dallas.

– OK – powiedział.

Trzydziestka ósemka Rona Davisa poleciała w śnieg.

Trochę później w światełkach autobusu ukazał się żołnierz w mundurze. Stał na środku drogi i machał. Kierowca jechał dalej, jakby miał zamiar go przejechać, ale Fish wrzasnął coś i kierowca zahamował.

Wyglądając przez okno Sculley zobaczył na zboczu góry pluton żołnierzy, uzbrojonych w karabiny o dużej donośności i pomyślał: „Gdybyśmy się nie zatrzymali, po prostu skosiliby nas z drogi”.

Jakiś sierżant i kapral weszli do autobusu i sprawdzili wszystkie paszporty. Fish poczęstował ich papierosami. Stali i paląc rozmawiali z nim, a w końcu machnęli ręką i wysiedli.

Kilka mil dalej autobus został znowu zatrzymany. Spotkanie miało podobny przebieg.

Za trzecim razem mężczyźni, którzy weszli do autobusu, nie mieli na sobie mundurów. Fish stał się bardzo nerwowy.

– Zachowujcie się, jak gdyby nigdy nic – syknął do Amerykanów. – Czytajcie książki, nie patrzcie tylko na tych facetów.

Przez jakieś pół godziny rozmawiał z Turkami, a gdy w końcu pozwolono, aby autobus kontynuował jazdę, dwóch z nich zostało w środku.

– Opieka – rzucił zagadkowo Fish, wzruszając ramionami. Teoretycznie dowodził Sculley, ale nie miał właściwie innego wyboru, niż postępować zgodnie ze wskazówkami Fisha. Nie znał kraju, nie mówił jego językiem – przez większość czasu nie orientował się, co się dzieje. W takich warunkach trudno było utrzymać kontrolę. Doszedł do wniosku, że najlepsze, co może zrobić, to pilnować Fisha i opierać się na nim, gdyby zaczynał tracić zimną krew.

O czwartej rano dotarli do Yuksekovej, wsi położonej najbliżej granicy. Tutaj, jak twierdził kuzyn Fisha w Wan, mieli znaleźć Ralpha Boulware’a.

Sculley i Fish weszli do hotelu. Było ciemno jak w stodole i śmierdziało jak w męskiej szatni na stadionie piłkarskim. Wołali przez chwilę, aż ukazał się jakiś chłopak ze świecą. Fish odezwał się do niego po turecku, po czym oznajmił:

– Boulware’a tu nie ma. Wyjechał kilka godzin temu. Nie wiedzą dokąd.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

W hotelu w Rezaiyeh Jay Coburn miał znowu to okropne, beznadziejne uczucie, którego doznał przedtem w Mahabadzie, a potem na dziedzińcu szkoły. Nie panował nad własnym przeznaczeniem, jego los był w rękach innych – w tym wypadku w rękach Rashida.

Gdzie on się, u diabła, podziewał?

Coburn spytał strażników, czy mógłby skorzystać z telefonu. Zaprowadzili go w dół, do hallu. Nakręcił numer kuzyna Majida, ale nikt nie odebrał. Bez specjalnej nadziei wykręcił do Gholama w Teheranie. Ku swemu zdziwieniu połączył się.

– Mam wiadomość dla Jima Nyfelera – powiedział. – Jesteśmy w polu działania.

– Ale gdzie? – spytał Gholam.

– W Teheranie – skłamał Coburn.

– Muszę się z panem zobaczyć.

Coburn był zmuszony brnąć dalej w oszustwa.

– W porządku, spotkamy się jutro rano.

– Gdzie?

– W „Bukareszcie”.

– OK.

Coburn wrócił na górę. Simons wziął jego i Keane’a Taylora do jednego z pokoi.

– Jeśli Rashid nie wróci do dziewiątej, wyjeżdżamy – powiedział. Coburn od razu poczuł się lepiej.

– Strażnicy zaczynają się nudzić – mówił dalej Simons. – Ich czujność słabnie. Albo prześlizgniemy się bokiem, albo załatwimy się z nimi inaczej.

96
{"b":"101330","o":1}