Литмир - Электронная Библиотека

Otoczyli go ciasno, wrzeszcząc na niego w jednym języku, podczas gdy on odkrzykiwał im w drugim. Nie prowadziło to do niczego. „Dojdzie do tego, że nas wystrzelają”, pomyślał Rashid.

Usłyszał warkot silnika samochodowego – para reflektorów zbliżała się od strony Razaiyeh. Był to „Land Rover”. Zatrzymał się i wyskoczyli z niego trzej mężczyźni. Jeden z nich miał na sobie długi czarny płaszcz. Napastnicy odnosili się do niego z szacunkiem.

– Poproszę o wasze paszporty – zwrócił się do Rashida.

– Już się robi – odparł.

Poprowadził mężczyznę do drugiego „Range Rovera” – w pierwszym siedział Bill i Rashid chciał, żeby człowiek w płaszczu znudził się oglądaniem paszportów, zanim dojdzie do niego. Zastukał w szybę i Paul ją opuścił.

– Paszporty.

Wyglądało na to, że mężczyzna miał już kiedyś do czynienia z paszportami. Dokładnie zbadał każdy z nich, porównując fotografię z twarzą właściciela. Potem, doskonałą angielszczyzną, zaczął zadawać pytania: Miejsce urodzenia? Adres zamieszkania? Data urodzenia? Na szczęście Simons kazał Paulowi i Billowi nauczyć się wszystkich szczegółów zawartych w ich fałszywych paszportach, więc Paul był w stanie bez wahania odpowiadać na wszystkie pytania człowieka w płaszczu.

Nieco ociągając się, Rashid zaprowadził go do pierwszego „Range Rovera”. Bill zamienił się miejscami z Keanem Taylorem i siedział teraz w głębi, daleko od światła.

Wszystko odbyło się tak samo. Na końcu mężczyzna obejrzał paszport Billa.

– To nie jest zdjęcie tego człowieka – odezwał się.

– Owszem, jest – tłumaczył gorączkowo Rashid. – On był ostatnio bardzo chory. Schudł i jego skóra zmieniła barwę. Czy nie rozumie pan, że jest umierający? Musi powrócić do Ameryki najszybciej, jak to możliwe, żeby otrzymać odpowiednią opiekę lekarską, a pan mu w tym przeszkadza. Chce pan, żeby umarł, dlatego że Irańczycy nie mają litości dla chorego człowieka? Czy w ten sposób dba pan o honor naszego kraju? Czy…

– Oni są Amerykanami – przerwał mężczyzna. – Proszę za mną. Odwrócił się i poszedł do stojącego przy moście małego baraku z cegieł. Rashid wszedł za nim.

– Nie macie prawa nas zatrzymywać – powiedział. – Dostałem instrukcje od Komitetu Rewolucji Islamskiej w Rezaiyeh, aby odeskortować tych ludzi do granicy. Opóźnianie naszego wyjazdu jest kontrrewolucyjną zbrodnią przeciw narodowi irańskiemu.

Zamachał mu przed oczami listem napisanym przez zastępcę przywódcy i podstemplowanym pieczątką biblioteki. Mężczyzna obejrzał pismo.

– Niemniej jednak tamten Amerykanin nie jest podobny do zdjęcia w swoim paszporcie.

– Powiedziałem panu, że jest chory! – wrzasnął Rashid. – Komitet rewolucyjny sprawdził ich i pozwolił jechać na granicę. A teraz niech pan zabiera z mojej drogi tych bandytów!

– My mamy swój komitet rewolucyjny – mężczyzna nie wyglądał na stropionego. – Będziecie musieli wszyscy pojechać do naszej kwatery głównej.

Rashid nie miał wyboru. Musiał się zgodzić.

Jay Coburn przyglądał się Rashidowi wychodzącemu z baraku w towarzystwie człowieka w długim czarnym płaszczu. Młodzieniec wyglądał na wstrząśniętego.

– Udajemy się do ich wioski, żeby nas sprawdzili – oznajmił. – Mamy jechać w ich samochodach.

„Wygląda to kiepsko” – pomyślał Coburn. Jak dotąd, za każdym razem, kiedy byli aresztowani, pozwalano im zostać w „Range Roverach”, dzięki czemu trochę mniej czuli się więźniami. Opuszczenie samochodu przeżywali bowiem jak utratę kontaktu z bazą.

W dodatku Rashid nigdy jeszcze nie był tak przerażony.

Wszyscy wsiedli do pojazdów napastników: półciężarówki oraz małego, poobijanego kombi. Powieziono ich polną drogą przez góry. Kręty szlak tonął w ciemnościach. „No, cholera – pomyślał Coburn – wpadliśmy: nikt nas już więcej nie zobaczy”.

Po przebyciu trzech czy czterech mil dojechali do wioski. Był tam jeden murowany budynek, otoczony podwórkiem. Resztę zabudowań stanowiły pokryte strzechą lepianki, na podwórku jednak stało sześć czy siedem wspaniałych jeepów.

– Jezus Maria, ci ludzie żyją z kradzieży samochodów – powiedział Coburn.

„Dwa „Range Rovery” stanowiłyby niezły dodatek do ich kolekcji” pomyślał. Oba pojazdy, w których jechali Amerykanie, zaparkowano na podwórku, potem ustawiono „Range Rovery”, a na końcu jeszcze dwa jeepy, blokując w ten sposób wyjazd i uniemożliwiając szybką ucieczkę.

Wysiedli.

– Nie musicie się obawiać – oznajmił mężczyzna w płaszczu. – Chcemy tylko z wami chwilę porozmawiać, a potem będziecie mogli odjechać.

Wszedł do budynku z cegieł.

– Kłamie – szepnął Rashid.

Wepchnięto ich do środka i nakazano ściągnąć buty. Miejscowych wyraźnie fascynowały kowbojskie buciory Keane’a Taylora. Jeden z nich porwał je i obejrzał dokładnie, a następnie puścił w obieg, żeby każdy mógł zobaczyć.

Zaprowadzono Amerykanów do dużego, nie umeblowanego pokoju, z perskim dywanikiem na podłodze oraz zwiniętymi pod ścianą materacami. Pomieszczenie było słabo oświetlone czymś w rodzaju lampy. Siedli w kole, otoczeni przez uzbrojonych w karabiny napastników.

„Znowu będziemy sądzeni, całkiem jak w Mahabadzie” – pomyślał Coburn. Uważnie śledził Simonsa.

Do pokoju wszedł największy i najbardziej odpychający mułła, jakiego widzieli w życiu. Zaczęło się kolejne przesłuchanie. Mówił Rashid, używając mieszaniny farsi, tureckiego i angielskiego. Po raz kolejny przedstawił napisany w bibliotece list i podał nazwisko zastępcy przywódcy. Ktoś wyszedł, aby kontaktować się z komitetem w Rezaiyeh i sprawdzić. Coburn zastanawiał się, jak to zrobią – lampa naftowa świadczyła, że nie było tu elektryczności, jak więc mogły być telefony?

Ponownie sprawdzono wszystkie paszporty. Ciągle ktoś wchodził i wychodził.

„A co jeśli mają telefon? – pomyślał Coburn. – I co, jeśli komitet w Rezaiyeh dostał wiadomość od Dadgara?”

„Może byłoby lepiej dla nas, gdyby rzeczywiście nas sprawdzili – zastanawiał się – wtedy ktoś przynajmniej by wiedział, gdzie jesteśmy. W obecnej sytuacji mogliby nas zabić – ciała zniknęłyby bez śladu w śniegu i nikt nigdy nie dowiedziałby się, że byliśmy tutaj”.

Wszedł jakiś miejscowy, oddał Rashidowi list i przemówił do mułły.

– W porządku – powiedział Rashid. – Jesteśmy czyści. Nagle atmosfera zmieniła się diametralnie.

Szkaradny mułła zrobił się niesamowicie przyjacielski i ściskał wszystkim ręce.

– Wita was w swojej wiosce – przetłumaczył Rashid. Przyniesiono herbatę.

– Mamy zaproszenie, aby gościć we wsi przez noc – ciągnął Rashid.

– Powiedz mu, że absolutnie nie możemy z niego skorzystać – odezwał się Simons. – Nasi przyjaciele czekają na nas na granicy.

Pojawił się mały, może dziesięcioletni chłopiec. Starając się umocnić nową przyjaźń, Keane Taylor wyciągnął fotografię swojego jedenastoletniego syna Michaela i pokazał ją napastnikom. Bardzo się podniecili.

– Chcą, żebyśmy im zrobili zdjęcia – wyjaśnił Rashid.

– Keane, wyjmij swój aparat – rzucił Gayden.

– Skończył mi się film – odparł Taylor.

– Keane, wyjmij ten swój pieprzony aparat!

Taylor wyjął aparat. W rzeczywistości miał jeszcze trzy klatki, ale nie miał lampy błyskowej i potrzebowałby czegoś dużo bardziej wymyślnego niż „Instamatic”, żeby zrobić zdjęcia przy takim świetle. Mieszkańcy ustawili się jednak w rząd, wymachując w powietrzu swymi karabinami i Taylor zmuszony był ich pstryknąć.

To było niebywałe. Przed pięcioma minutami ci ludzie wyglądali, jakby gotowi byli zamordować Amerykanów, teraz zaś nosili się wokoło na barana, pogwizdywali i pokrzykiwali z uciechy, świetnie się przy tym bawiąc.

Prawdopodobnie równie szybko mogło się znowu odmienić.

W Taylorze wzięło górę jego poczucie humoru i zaczęło go roznosić – zachowywał się jak fotograf prasowy. Kazał napastnikom uśmiechać się albo stawać razem, żeby mógł ich objąć obiektywem i robił dziesiątki zdjęć.

Przyniesiono jeszcze herbaty. Coburn jęknął w duchu. Przez ostatnich kilka dni wypił tyle herbaty, że miał jej dosłownie po uszy. Ukradkiem wylał swoją porcję, robiąc brzydką brązową plamę na wspaniałym dywaniku.

98
{"b":"101330","o":1}