Литмир - Электронная Библиотека
A
A

2

Minęły dwa miesiące, odkąd pożegnaliśmy ojca. Mamy lato. Lecz w gimnazjum już dawno, jeszcze wiosną, dali nam wakacje. Powiedzieli: jest wojna. Samoloty też często nadlatują bombardować miasto i wydano tymczasem nowe przepisy przeciwko Żydom. Od dwóch tygodni ja też muszę pracować. Zawiadomili mnie urzędowym pismem: „przydział stałego zatrudnienia”, zaadresowanym: „György Köves, nieletni, robotnik niewykwalifikowany”, i od razu wiedziałem, że jest w tym ręka tych z levente [2]. Ale słyszałem też, że obecnie w fabrykach lub tego rodzaju miejscach zatrudnia się ludzi, którzy ze względu na wiek nie nadają się jeszcze do służby pracy, jak choćby ja. Jest nas tu razem ze mną osiemnastu chłopaków w wieku około piętnastu lat. Zakład znajduje się na Csepel, jest to pewna spółka akcyjna, która nazywa się Zakłady Rafineryjne „Shell”. Właściwie zyskałem nawet pewien przywilej, ponieważ z żółtą gwiazdą nie wolno przekraczać granic miasta. Ja natomiast dostałem do ręki przepisową legitymację, zaopatrzoną w pieczęć komendanta zakładu produkującego dla potrzeb wojennych, gdzie jest napisane, że „mogę przekraczać granicę celną na Csepel”.

Sama praca, nawiasem mówiąc, nie jest zbyt męcząca i w towarzystwie chłopaków nawet dość zabawna: jesteśmy pomocnikami murarzy. Zakład zbombardowano, więc musieliśmy naprawiać szkody wyrządzone przez samoloty. Majster jest bardzo sprawiedliwy: pod koniec tygodnia wręcza nam nawet wypłatę, tak samo jak normalnym robotnikom. Ale macocha najbardziej cieszyła się z legitymacji. Do tej pory mianowicie, ilekroć wybierałem się w drogę, zawsze się martwiła, jak się wytłumaczę, gdyby zaszła taka potrzeba. Teraz nie ma się już o co niepokoić, przecież legitymacja zaświadcza, że nie żyję dla własnej przyjemności, lecz jestem pożyteczny dla przemysłu wojennego, a to już podlega całkiem innej ocenie, oczywiście. Rodzina jest tego samego zdania. Tylko starsza siostra macochy trochę ubolewała, że muszę pracować jako fizyczny, i niemal z płaczem zapytała, czy po to chodziłem do gimnazjum. Powiedziałem jej, że według mnie to zdrowa praca. Wujek Vili natychmiast przyznał mi rację, także wujek Lajos upomniał ją: musimy przyjąć zrządzenia boskie; na to ucichła. Wtedy wujek Lajos odwołał mnie na stronę i zamienił ze mną parę poważniejszych słów: między innymi przestrzegł mnie, bym nie zapominał, że w pracy reprezentuję nie tylko siebie, ale i „całą wspólnotę żydowską”, i żebym chociaż z tego powodu zachowywał się, jak należy, bo na tej podstawie będą oceniać nas wszystkich. Rzecz jasna, o tym bym nie pomyślał. Ale zrozumiałem, oczywiście, wujek może mieć rację.

Od ojca też regularnie przychodzą z obozu listy: dzięki Bogu jest zdrowy, dobrze znosi pracę, a traktują ich, pisze, po ludzku. Rodzina jest zadowolona z ich treści. Także wujek Lajos jest zdania, że Bóg dotąd był z ojcem, więc należy się codziennie modlić, aby dalej się nim opiekował, ponieważ my wszyscy jesteśmy w Jego mocy. Wujek Vili zaś zapewnił: musimy już tylko jakoś wytrwać „krótki, przejściowy okres”, bo jak wyjaśnił, lądowanie aliantów w Normandii teraz już „ostatecznie przypieczętowało los” Niemców.

Dotychczas zawsze bez większych problemów wychodziłem z macochą na swoje. Ona, przeciwnie niż ja, zmuszona jest do bezczynności: ogłoszono mianowicie przepis, że musi zamknąć sklep, bo osoba nieczystej krwi nie może zajmować się handlem. Wydaje się, że ojciec miał szczęście, kiedy postawił na pana Sütö, bo on co tydzień wiernie, tak jak to obiecał ojcu, przynosi to, co należy się macosze z zysku naszego składu, który jest teraz jego własnością. Ostatnio też był punktualny i położył na naszym stole całkiem niczego sumkę, jak widziałem. Pocałował macochę w rękę, do mnie powiedział kilka przyjaznych słów. Wypytywał też jak zawsze szczegółowo o los „pana szefa”. Już miał się żegnać, kiedy coś sobie jeszcze przypomniał. Wyjął z teczki paczkę. Miał trochę zakłopotaną minę. – Mam nadzieję, szanowna pani – odezwał się – że przyda się w domu. – W paczce był smalec, cukier i inne tego rodzaju rzeczy. Podejrzewam, że kupił je na czarnym rynku, bo i on pewnie czytał to zarządzenie, że Żydzi muszą się odtąd zadowolić mniejszymi przydziałami żywności. Macocha z początku próbowała się wymawiać, ale pan Sütö bardzo nalegał, a ona przecież nie mogła kwestionować jego uprzejmości. Kiedy zostaliśmy sami, zapytała mnie, czy uważam, że postąpiła słusznie, przyjmując paczkę. Uważałem, że słusznie, bo przecież nie mogła obrażać pana Sütö, w końcu on chciał dobrze. Była tego samego zdania i powiedziała, że jak sądzi, ojciec by jej postępowanie pochwalił. Rzeczywiście, ja też tak sądzę. Zresztą ona wie to lepiej ode mnie.

Chodzę też dwa razy w tygodniu odwiedzać matkę, w przysługujące jej popołudnia, jak zawsze. Z nią mam więcej problemów. Jak przepowiedział ojciec, nijak nie może się pogodzić, że moje miejsce jest przy macosze. Mówi, że „należę” do niej, do matki. Ale jak wiem, sąd przyznał mnie ojcu i to postanowienie nas obowiązuje. Matka natomiast w ostatnią niedzielę wypytywała mnie, jak chciałbym żyć – bo według niej ważna jest jedynie moja wola i to, czy ją kocham. Powiedziałem jej: jakże miałbym cię nie kochać! Ale matka mi wyjaśniła, że kochać to tyle, co „być do kogoś przywiązanym”, ona zaś widzi, że jestem przywiązany do macochy. Próbowałem jej wytłumaczyć, że się myli, przecież w końcu to nie ja jestem do niej przywiązany, tylko, jak sama wie, ojciec tak zdecydował w mojej sprawie. Ale ona na to powiedziała, że tu chodzi o mnie, o moje życie, o nim zaś powinienem decydować sam, i że o miłości „świadczą nie słowa, lecz czyny”. Wyszedłem od niej całkowicie przybity: oczywiście nie mogę pozwolić, by naprawdę myślała, że jej nie kocham – ale z drugiej strony nie mogę też brać całkiem poważnie tego, co mówiła o mojej woli i o tym, że sam powinienem o sobie decydować. W końcu to jest ich spór. I rozstrzyganie go byłoby dla mnie krępujące.

A zresztą nie mogę okradać ojca, kiedy biedak jest w obozie. Ale jednak było mi nieprzyjemnie, gdy wsiadałem do tramwaju, bo, rzecz jasna, jestem przywiązany do matki i, rzecz jasna, martwiło mnie, że i dziś nie mogłem nic dla niej zrobić.

Może powodem tego nieprzyjemnego uczucia było to, że nie spieszyłem się, by wyjść od matki. Nawet ona nalegała: robi się późno, a z żółtą gwiazdą można się pokazywać na ulicy tylko do ósmej wieczorem. Wytłumaczyłem jej jednak, że teraz już, mając legitymację, nie muszę tak straszliwie ściśle przestrzegać wszystkich przepisów.

Niezależnie od tego do tramwaju wskoczyłem zgodnie z przepisem na ostatni pomost ostatniego wagonu. Było około ósmej, kiedy dotarłem do domu, i choć letni wieczór wydawał się jeszcze jasny, niektórzy już zaczynali zamykać okna z czarnymi i niebieskimi szybami. Macocha trochę się niecierpliwiła, ale i ona raczej tylko z przyzwyczajenia, w końcu mam legitymację.

Wieczór, jak zwykle, spędziliśmy u Fleischmannów. Dwaj starcy czują się dobrze, nadal stale się kłócą, ale jednak zgodnie pochwalili, że chodzę do pracy, oni też z powodu legitymacji, oczywiście. Na początku nawet się poróżnili, tacy byli gorliwi. Mianowicie ani ja, ani macocha nie znamy dobrze okolic Csepel, więc przy pierwszej okazji prosiliśmy ich o wskazówki, jak tam dotrzeć. Stary Fleischmann proponował kolejkę podmiejską, pan Steiner natomiast doradzał autobus, bo ten, powiedział, przystaje tuż przy zakładach, a od kolejki trzeba jeszcze kawałek przejść. Okazało się, że tak właśnie jest. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy i pan Fleischmann bardzo się złościł: – Zawsze pan musi mieć rację – gderał. W końcu musiały interweniować dwie grube żony. Długo śmialiśmy się z tego z Annąmarią.

Nawiasem mówiąc, znalazłem się z nią w całkiem osobliwej sytuacji. Wydarzyło się to przedwczoraj, w piątek, podczas nocnego alarmu lotniczego w schronie, a dokładniej, w odchodzącym z niego opuszczonym, na wpół mrocznym korytarzu. Z początku chciałem jej tylko pokazać, że tu łatwiej się zorientować, co się dzieje na zewnątrz. Ale kiedy gdzieś tak po minucie naprawdę głośniej usłyszeliśmy bombę, zaczęła dygotać na całym ciele. Dobrze to wyczuwałem, bo ze strachu uwiesiła się na mnie: jej ręce obejmowały moją szyję, twarz ukryła mi na ramieniu. Potem pamiętam już tylko tyle, że poszukałem jej ust. Poczułem miękkie, wilgotne, niemal mokre dotknięcie. No i pewnego rodzaju pogodne zaskoczenie, bo to był mój pierwszy pocałunek z dziewczyną, w dodatku wtedy wcale na to nie liczyłem.

вернуться

[2] Założona w 1921 roku organizacja młodzieżowa, skupiająca chłopców w wieku od 13 do 21 lat, którzy uczestniczyli w obowiązkowym przeszkoleniu wojskowym

5
{"b":"101323","o":1}