Wczoraj na schodach okazało się, że i ona była bardzo zaskoczona. – Wszystko przez tę bombę – orzekła. Chyba miała rację. Potem znów się pocałowaliśmy i wtedy nauczyłem się od niej, że to przeżycie może zostawić jeszcze trwalsze wspomnienie, dzięki temu, że i język otrzyma w nim pewną rolę.
Dziś wieczorem też byłem z nią w drugim pokoju, żeby obejrzeć rybki Fleischmannów; rybki naprawdę mamy zwyczaj oglądać także kiedy indziej. Teraz, rzecz jasna, poszliśmy nie tylko po to. Pracowaliśmy też nad językami. Ale szybko wróciliśmy, bo Annamaria się bała: jej wujostwo mogą coś wyniuchać. Później, podczas rozmowy, dowiedziałem się jeszcze innej ciekawostki, co myśli mianowicie na temat mojej osoby: przedtem nie wyobrażała sobie, powiedziała, że „mogę być dla niej kimś więcej” niż tylko „dobrym kolegą”. Kiedy mnie poznała, wydawałem się jej z początku zwykłym wyrostkiem. Później, zdradziła, przyjrzała mi się lepiej i zbudziło się w niej pewne zrozumienie dla mnie, może, jak sądzi, dzięki podobnej sytuacji naszych rodziców, a z takiej czy innej mojej wypowiedzi wywnioskowała, że w niektórych sprawach myślimy tak samo; ale wtedy jeszcze nic ponadto nie przychodziło jej do głowy. Zamyśliła się trochę, jakie to dziwne, i powiedziała też: – Wygląda na to, że tak się musiało stać. – Ciekawe, jej twarz miała niemal surowy wyraz i nie zakwestionowałem jej słów, lecz coraz bardziej zgadzałem się z tym, co powiedziała wczoraj, że to wszystko przez bombę. Ale oczywiście nie byłem pewien, miałem też wrażenie, że bardziej się jej podoba to, co powiedziała dzisiaj. Wkrótce potem pożegnaliśmy się, przecież jutro miałem iść do pracy, a kiedy uścisnąłem jej rękę, poczułem ostry ból wpijającego się paznokcia. Zrozumiałem aluzję do naszej tajemnicy, a twarz Annymarii jakby mówiła: „wszystko w porządku”.
Następnego dnia natomiast zachowywała się dość dziwnie. Mianowicie po południu, kiedy wróciłem z roboty i najpierw się umyłem, zmieniłem koszulę i buty i przeczesałem włosy wilgotnym grzebieniem, poszliśmy do sióstr – bo Annamaria zdążyła już nas zapoznać, zgodnie ze swoim dawniejszym planem. Ich mama przyjęła mnie serdecznie. (Ojciec jest w służbie pracy.) Mają okazałe mieszkanie z balkonem, kilkoma dużymi dywanami i osobnym, mniejszym pokojem dla obu dziewczynek. Jest tam fortepian, mnóstwo lalek i innych dziewczyńskich rzeczy. Przeważnie grywamy w karty, ale starsza z sióstr nie miała dziś na to ochoty. Chciała najpierw z nami porozmawiać o pewnej sprawie, która ostatnio bardzo ją intryguje: chodzi mianowicie o żółtą gwiazdę. Rzecz w tym, że „spojrzenia ludzi” uprzytomniły jej zmianę – uważa bowiem, że ludzie się zmienili, i widzi w ich oczach, że „jej nienawidzą”. Spostrzegła to także dziś przed południem, kiedy na polecenie mamy poszła na zakupy. Mnie się jednak wydaje, że ona trochę przesadza. Ja przynajmniej tego nie doświadczyłem. Na przykład w mojej pracy zdarzają się tacy majstrowie, o których powszechnie wiadomo, że nie cierpią Żydów, dla nas, chłopaków, są jednak całkiem przyjacielscy. Co ani na jotę nie zmienia ich poglądów, oczywiście. Potem przyszedł mi do głowy piekarz i próbowałem wytłumaczyć dziewczynie, że tak naprawdę wcale nie chodzi o nią, nie jej nienawidzą – przecież w końcu nawet jej nie znają – tylko raczej samego pojęcia „Żyd”. Wtedy oznajmiła, że ona też się nad tym zastanawiała, ale właściwie nie bardzo wie, co to takiego. Annamaria powiedziała jej, że przecież każdy wie: wyznanie. Ale ją interesowało nie to, tylko „sens”. – W końcu człowiek chce wiedzieć, za co go nienawidzą – rzekła. Przyznała się, że z początku nic z tego nie rozumiała i straszliwie ją bolało, kiedy widziała ich pogardę „tylko dlatego, że jest Żydówką”. Wtedy poczuła po raz pierwszy, że jak powiedziała, coś ją dzieli od ludzi i że ona należy gdzie indziej niż oni. Potem zaczęła myśleć, próbowała szukać wyjaśnienia w książkach i rozmowach, aż wreszcie pojęła: właśnie tego w niej nienawidzą. Doszła mianowicie do wniosku, że „my, Żydzi, różnimy się od innych” i właśnie dlatego ludzie nas nienawidzą. Wspomniała też, jak dziwnie się żyje „z poczuciem tej inności” i że czuje z jej powodu to pewną dumę, to znów raczej jakiś wstyd. Chciała się dowiedzieć, jak jest z naszą innością, i zapytała, czy odczuwamy dumę, czy też się raczej wstydzimy. Jej młodsza siostra i Annamaria nie bardzo wiedziały. Ja też raczej nie miałem dotąd powodów do takich uczuć. Zresztą człowiek nie decyduje sam o pewnych różnicach: w końcu właśnie po to, jak wiem, są żółte gwiazdy. Tak powiedziałem. Ale ona się upierała: różnice „nosimy w sobie”. Dla mnie natomiast istotniejsze jest to, co widać. Długo dyskutowaliśmy, nie wiem po co, przecież prawdę mówiąc, sprawa nie wydawała mi się aż tak ważna. Było jednak w jej rozumowaniu coś, co mnie drażniło: uważałem, że wszystko jest znacznie prostsze. No a poza tym chciałem wziąć górę w tej dyskusji, oczywiście. Raz czy dwa Annamaria też chciała coś wtrącić, ale nie miała okazji, ponieważ my dwoje nie bardzo zwracaliśmy na nią uwagę.
Wreszcie podałem jej pewien przykład. Niekiedy, tylko tak, dla zabicia czasu, zastanawiałem się nad tym, teraz mi się przypomniało. I jeszcze książka, którą niedawno czytałem: królewicz i żebrak, zadziwiająco, jak dwie krople wody do siebie podobni z twarzy i postaci, ze zwykłej ciekawości zamienili się losami i żebrak stał się prawdziwym królewiczem, a królewicz żebrakiem. Powiedziałem dziewczynie, żeby spróbowała to sobie wyobrazić. Oczywiście to mało prawdopodobne, ale w końcu różne rzeczy się zdarzają. Powiedzmy, kiedy była całkiem malutkim dzieckiem, co to nie potrafi jeszcze ani mówić, ani pamiętać, przydarzyło się jej, nieważne jak, że, załóżmy, w jakiś sposób ją podmieniono czy też została zamieniona na dziecko takiej rodziny, która jest bez zarzutu pod względem rasowym. Otóż w tej wyobrażonej sytuacji różnicę czułaby tamta druga dziewczyna i rzecz jasna, nosiłaby też żółtą gwiazdę, podczas gdy ona, dzięki swej nowej rodzinie, czułaby się taka sama jak reszta ludzi – i oczywiście inni też by ją tak widzieli – nie myślałaby, nie wiedziała o różnicy. Zauważyłem, że to na nią podziałało. Najpierw zamilkła i z wolna, tak miękko, że niemal tylko to wyczułem, rozchyliła wargi, jakby chciała coś powiedzieć. Ale jednak nie powiedziała, zdarzyła się natomiast inna, znacznie dziwniejsza rzecz: rozpłakała się. Ukryła twarz w zgięciu łokcia opartego na stole, a jej ramiona drgały spazmatycznie. Okropnie się zdziwiłem, bo przecież nie o to mi chodziło, no i sam ten widok mnie krępował. Pochyliłem się nad nią i dotykając jej włosów, ramion i ręki, prosiłem: niech nie płacze. Ale ona z goryczą i wciąż załamującym się głosem wykrzyczała coś w tym rodzaju, że skoro nie chodzi o nasze cechy, to wszystko jest tylko dziełem przypadku, i skoro ona mogłaby być inna, niż zmuszona jest być, to „wszystko nie ma sensu”, i że tej myśli, jak sądzi, „nie można znieść”. Zakłopotałem się, bo to była przecież moja wina, ale nie mogłem przewidzieć, że ta sprawa może być dla niej aż tak ważna. Już niemal miałem na końcu języka, żeby się nie przejmowała, przecież dla mnie to wszystko nic nie znaczy, ja nie gardzę jej rasą, ale od razu wyczułem, że byłbym śmieszny, więc milczałem. Ale było mi przykro, że nie mogę tego powiedzieć, bo w tej chwili naprawdę tak czułem, całkiem niezależnie od mojej sytuacji. Choć oczywiście możliwe, że w innej sytuacji moje zdanie byłoby inne. Nie wiem. Wiedziałem natomiast, że nie da się tego sprawdzić. Jednak w jakiś sposób było to dla mnie krępujące. I nie wiem dokładnie, z jakiego powodu, ale teraz przydarzyło mi się po raz pierwszy, że poczułem coś takiego, co, jak sądzę, przypominało trochę wstyd.
Ale dopiero na klatce schodowej dowiedziałem się, że tym uczuciem uraziłem widocznie Annęmarię, ponieważ zachowała się dziwnie. Mówiłem do niej, a ona nie odpowiadała. Próbowałem wziąć ją za ramię, ale wyrwała się i zostawiła mnie na schodach.
Następnego popołudnia daremnie na nią czekałem. Tak więc i ja nie mogłem iść do sióstr, bo dotąd zawsze chodziliśmy tam razem i z pewnością wzięłyby mnie na spytki. Zresztą coraz lepiej rozumiałem to, co powiedziała w niedzielę.