Литмир - Электронная Библиотека
A
A

6

Dopiero w Zeitz pojąłem, że także niewola ma swoje powszednie dni, więcej, prawdziwa niewola składa się właściwie z samych szarych dni powszednich. Jakbym już był w podobnej sytuacji, mianowicie kiedyś w pociągu, jeszcze w drodze do Oświęcimia. Tam też wszystko zależało od czasu, no i jeszcze od własnych możliwości człowieka. Tylko że w Zeitz – pozostając przy moim przykładzie – czułem, że pociąg się zatrzymał. Z drugiej jednak strony – i to też prawda – mknął z taką prędkością, że nie nadążałem śledzić licznych zmian przede mną, wokół mnie, a także we mnie. Jedno mogę powiedzieć z całą pewnością: przeszedłem całą drogę i uczciwie chwytałem się każdej szansy, jaka mi się na tej drodze trafiła.

W każdym razie wszędzie, nawet w obozie koncentracyjnym, bierzemy się najpierw do nowych spraw w dobrej wierze – przynajmniej ja tego doświadczyłem; na początku trzeba stać się dostatecznie dobrym więźniem, a resztę przyniesie przyszłość – taki z grubsza wyrobiłem sobie pogląd, na którym bazowałem, zresztą podobnie, jak to na ogół obserwowałem także u innych. Szybko się połapałem, że owe pozytywne opinie słyszane na temat instytucji Arbeitslager jeszcze w Oświęcimiu musiały się opierać na nieco przesadzonych informacjach. Jednak z rozmiaru tej przesady, a zwłaszcza z wszelkich płynących z niej wniosków nie od razu potrafiłem zdać sobie sprawę, tak samo jak inni, śmiem twierdzić: wszyscy inni, w przybliżeniu dwa tysiące więźniów, oczywiście z wyjątkiem samobójców. Ale samobójstwa zdarzały się rzadko, w żadnym wypadku nie były regularne ani w żadnym razie typowe, to przyznawali wszyscy. Do moich uszu też docierały wieści o jednym czy drugim takim wydarzeniu, słyszałem, jak ludzie dyskutowali, wymieniali na ten temat poglądy, niektórzy z jawną przyganą, inni z większym zrozumieniem, znajomi z litością – ogólnie jednak zawsze w taki sposób, w jaki człowiek stara się osądzić nader rzadki, daleki od nas, w pewnym sensie trudno wytłumaczalny, może trochę lekkomyślny, może trochę godny szacunku, ale na pewno zbyt pochopny postępek.

Najważniejsze, żeby się nie dać; zawsze jakoś to będzie, bo jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było, pouczył mnie Bandi Citrom, on zaś zdobył tę mądrość w obozie pracy. Pierwszą i najważniejszą rzeczą jest myć się niezależnie od okoliczności (równoległe rzędy koryt pod dziurkowanymi żelaznymi rurami pod gołym niebem, po tej stronie obozu, która wychodziła na szosę). Równie istotny jest oszczędny podział dziennej porcji. Z chleba, niech ta oszczędność kosztuje nas, ile chce, musi nam zostać kromka do porannej kawy, a nawet jeszcze kawałek – nie dajmy się skusić wędrującym ku kieszeni myślom, a zwłaszcza niemal sięgającym do niej palcom – na przerwę obiadową; tak i tylko tak unikniemy na przykład dręczącej myśli, że nie mamy co jeść. Jeśli zaś chodzi o nasze wyposażenie: że swego czasu wziąłem onuce za chustki do nosa; że na apelu, w marszu, wszędzie bezpieczny jest tylko środek szeregu; że nawet przy wydawaniu zupy nie należy stawać na początku, lecz raczej z tyłu, bo wtedy, oczywiście, dostaje się zupę z dna kotła, a więc gęstą; że jedną stronę trzonka łyżki możemy wyklepać w coś w rodzaju noża – tego wszystkiego i jeszcze wielu innych koniecznych w obozowym życiu rzeczy dowiedziałem się od Bandiego Citroma, podpatrywałem go i starałem się go naśladować.

Nigdy bym nie uwierzył, a przecież to fakt: nigdzie żaden ład życia, żadna wzorowość, powiedziałbym, moralność, nie jest tak ważna jak właśnie w niewoli, niewątpliwie. Wystarczy tylko rozejrzeć się po okolicy bloku pierwszego, gdzie mieszkają najdawniejsi więźniowie. Żółte trójkąty na piersiach mówią o nich to, co istotne, litera „L” zaś zdradza, że pochodzą z dalekiej Łotwy, a dokładniej z miasta o nazwie Ryga, jak się dowiedziałem. Widuje się wśród nich dziwne istoty, które z początku wprawiły mnie w lekkie osłupienie. Z pewnej odległości ci ludzie wydają się straszliwie starzy; z głowami w ramionach, sterczącymi nosami, w zwisających, brudnych obozowych łachach przypominają marznące nawet w najgorętsze dni lata kruki. Jakby każdym sztywnym, utrudzonym krokiem pytali: czy taki wysiłek wart jest zachodu? Te poruszające się znaki zapytania – bo nie określiłbym ich inaczej ani ze względu na ich wygląd, ani chyba rozmiary – w obozie nazywa się „muzułmanami”, jak się dowiedziałem. Bandi Citrom zaraz mnie ostrzegł. – Jak człowiek na nich patrzy, traci chęć do życia – oznajmił i była w tym prawda, choć z czasem zrozumiałem, że do życia potrzeba jeszcze wielu innych rzeczy.

No a przede wszystkim uporu: jeśli nawet przejawiał się w różnych formach, to twierdzę, że nie brakowało go w Zeitz, a niekiedy, jak zauważyłem, bywał nam bardzo pomocny. Na przykład od Bandiego Citroma dowiedziałem się więcej o tym osobliwym towarzystwie, gronie, plemieniu czy jak ich nazwać, którego jeden egzemplarz – po lewej w rzędzie – zadziwił mnie w dniu przybycia. Usłyszałem, że nazywamy ich „Finami”. Bo rzeczywiście, jeśli ich spytasz, skąd pochodzą, odpowiadają – jeśli w ogóle zaszczycą cię odpowiedzią – na przykład „fin [4] Minkács”, przez co rozumieją Munkács, albo „fin Sadarada”, to zaś może znaczy – trzeba zgadywać – Sátoraljaújhely. Bandi zna to bractwo jeszcze z obozu pracy i ma o nim nie najlepsze zdanie. Wszędzie ich widać, w pracy, w marszu lub na apelu, jak kołysząc się rytmicznie w przód i w tył, bezustannie mamroczą pod nosem, niby jakiś niespłacalny dług, swoją modlitwę. Jeśli przy tym szepczą kącikiem ust na przykład: „Nóż do sprzedania”, nie słuchamy ich. Tak samo, niezależnie od tego, jak to kusząco brzmi, zwłaszcza rano: „Zupa do sprzedania”, bo jakkolwiek to dziwne, oni nie jedzą zupy ani nawet wurstu, w ogóle niczego, co jest niezgodne z religią. Ale w takim razie czym oni żyją? – zapytałby człowiek, a Bandi Citrom odpowiedziałby na to: nie należy się o nich martwić. I rzeczywiście, bo jak widać, żyją.

Między sobą i z Łotyszami rozmawiają w jidysz, ale znają też niemiecki, słowacki i kto wie, jaki jeszcze: tylko węgierskiego nie znają, chyba że mowa o handlu, oczywiście. Pewnego razu, w żaden sposób nie udało mi się tego uniknąć, znalazłem się w ich komandzie. – Reds du jidysz? – zabrzmiało pierwsze pytanie. Kiedy im powiedziałem, że niestety, nie, skończyli ze mną, skompromitowałem się, patrzyli na mnie jak na powietrze albo raczej jakby mnie w ogóle tam nie było. Próbowałem ich zagadywać, zwrócić na siebie uwagę – na próżno. – Du bist niszt kajn jid, du bist a szejgec – potrząsali głowami, a ja się tylko dziwiłem, jak ci ludzie, w końcu na pewno oblatani w świecie handlu, mogą w tak niedorzeczny sposób upierać się przy czymś takim, co w końcowym efekcie przynosi im więcej szkody, więcej strat niż korzyści. Wtedy, tego dnia, wśród nich też odczuwałem chwilami to samo skrępowanie, to samo świerzbienie, niezręczność, które znałem jeszcze z domu, jakby nie wszystko było ze mną w porządku, jakbym nie całkiem odpowiadał ideałowi, słowem: to było jakoś tak, jakbym był Żydem pośród Żydów w obozie koncentracyjnym, co jednak wydawało mi się nieco dziwne.

Kiedy indziej Bandi Citrom trochę mnie zdumiał. Czy to w pracy, czy w wolnym czasie często słyszałem od niego i nawet się nauczyłem jego ulubionej piosenki, którą przywiózł ze służby pracy, z karnej kompanii. Zaczynała się od słów: „Zbieramy miny na Ukrainie,/ Lecz i tam nie tchórzymy, o nie”, zwłaszcza zaś polubiłem ostatnią zwrotkę: „A gdy padnie towarzysz walki, dobry kolega, / list napiszemy do domu, / że / cokolwiek stanie się komu, / będziemy ci wierni, Ojczyzno, / po grób”. Niezaprzeczalnie piękna i melancholijna, raczej powolna niż skoczna melodia, a także słowa robiły na mnie wrażenie, oczywiście – przywodziły mi na myśl tego żandarma z pociągu, który przypominał nam, że jesteśmy Węgrami; w końcu, jakkolwiek by na to patrzeć, ich też ojczyzna ukarała. Wspomniałem o tym kiedyś Bandiemu. Nie znalazł żadnego kontrargumentu, ale jakby był trochę zdziwiony, powiedziałbym, trochę zły. Nazajutrz natomiast przy jakiejś okazji z wielkim zapamiętaniem znów zaczął gwizdać, nucić, potem śpiewać, jakby o niczym nie pamiętał. Będzie jeszcze, powtarzał często, „deptać bruk ulicy Nefelejcs” – tam mianowicie mieszka i tę ulicę, a nawet numer domu, wspominał tyle razy i na tyle sposobów, że w końcu ja sam znałem wszystkie jej uroki i już niemal tylko tam ciągnęło mnie serce, choć właściwie istniała w mojej pamięci tylko jako jedna z dość odległych bocznych uliczek gdzieś w okolicach dworca Keleti. Często też opowiadał o innych miejscach i wskrzeszał je w mojej pamięci: o placach, alejach, domach, o zapalających się na nich i na rozmaitych wystawach powszechnie znanych hasłach i ogłoszeniach, czyli, jego słowami, o „peszteńskich Patiach”, i to musiałem sprostować, byłem zmuszony mu powiedzieć, że te światła już nie istnieją z powodu przepisu o zaciemnieniu i że bomby tu i ówdzie zmieniły panoramę miasta. Zamilkł, ale widziałem, że nie bardzo go zadowoliły moje wyjaśnienia. A nazajutrz, kiedy tylko nadarzyła się okazja, znów zaczął o światłach.

вернуться

[4] Właściwie – fun (jid.) – z.

22
{"b":"101323","o":1}