Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tyle że to długo trwało. Przez pewien czas próbowałem być cierpliwy, starałem się myśleć o ojcu, zwłaszcza o tym, że jutro wyjedzie i zapewne nieprędko go zobaczę, ale po jakimś czasie znużyły mnie te myśli i wtedy, ponieważ nic innego nie mogłem dla ojca zrobić, zacząłem się nudzić. Siedzenie też mnie bardzo męczyło i tylko po to, żeby się coś działo, wstałem i napiłem się wody z kranu. Nic nie powiedzieli. Później poszedłem między deski za małą potrzebą. Kiedy wróciłem, umyłem ręce nad koślawą, pordzewiałą umywalką, potem wyjąłem z teczki i zjadłem drugie śniadanie i na końcu znów popiłem wodą z kranu. Nic nie mówili. Wróciłem na swoje miejsce. Dalej straszliwie się nudziłem, jeszcze bardzo długo.

Było już południe, kiedy wyszliśmy na ulicę. Znów mieniło mi się w oczach, teraz drażniło mnie światło.

Ojciec długo zmagał się z dwiema szarymi żelaznymi kłódkami, miałem wrażenie, że robi to umyślnie. Potem oddał klucze macosze, ponieważ jemu nie będą już więcej potrzebne. Wiem, bo tak powiedział. Macocha otworzyła torebkę, bałem się, że znów po chusteczkę, ale tylko wrzuciła do środka klucze. Bardzo pospiesznie ruszyliśmy w drogę. Z początku myślałem, że do domu, ale nie, najpierw wybieraliśmy się jeszcze na zakupy. Macocha zrobiła długą listę rzeczy, które mogą się ojcu przydać w obozie. Część zdobyła już wczoraj. A za resztą musieliśmy pochodzić teraz. Trochę nieprzyjemnie było z nimi iść, tak w trójkę i na wszystkich trojgu żółte gwiazdy. Kiedy jestem sam, sprawa mnie raczej bawi. A razem z nimi niemal krępuje. Później jednak nie zważałem już na to. We wszystkich sklepach panował ścisk, poza tym, w którym kupowaliśmy plecak: tu my byliśmy jedynymi klientami. W powietrzu wisiał kręcący w nosie zapach impregnowanego płótna. Sklepikarz, pożółkły mały staruszek, z błyszczącą sztuczną szczęką i zarękawkiem na jednej ręce, oraz jego gruba żona byli dla nas bardzo uprzejmi. Spiętrzyli przed nami na ladzie różne artykuły. Zauważyłem, że sklepikarz zwraca się do żony „synku” i zawsze ją posyła po towar. Nawiasem mówiąc, znam ten sklep, bo znajduje się nieopodal naszego domu, ale w środku jeszcze nie byłem. To właściwie coś w rodzaju sklepu sportowego, choć sprzedają tu także inne rzeczy. Ostatnio można też u nich dostać żółte gwiazdy własnej produkcji, bo teraz, rzecz jasna, brak żółtych materiałów. (Dla nas macocha postarała się o nie zawczasu.) Jeśli dobrze widzę, ich wynalazek polega na tym, że materiał naciągnięty jest na karton, więc gwiazdy wyglądają oczywiście ładniej, a ich ramiona nie są tak zabawnie przerysowane, jak w niektórych domowych wyrobach. Zauważyłem, że także ich pierś zdobi własny towar. I to było tak, jakby nosili je tylko po to, żeby wzbudzić na nie chęć w klientach.

Ale już zjawiła się staruszka z towarem. Jeszcze przedtem sklepikarz zainteresował się: wolno spytać, czy kupujemy ekwipunek do służby pracy? Macocha powiedziała, że tak. Stary ze smutkiem pokiwał głową. Uniósł dwie starcze, poznaczone wątrobianymi plamami dłonie i litościwym ruchem opuścił je z powrotem na ladę. Wtedy macocha oświadczyła, że potrzebny nam plecak, i zapytała, czy są. Stary zawahał się, a potem powiedział: – Dla państwa się znajdzie. – A do żony rzekł: – Synku, przynieś panu z magazynu! – Plecak od razu okazał się dobry. Ale sklepikarz posłał żonę po jeszcze parę innych przedmiotów, bez których, jak sądził, ojciec „nie będzie mógł się obejść tam, dokąd się udaje”. Na ogół zwracał się do nas bardzo delikatnie i współczująco i jeśli to było możliwe, unikał wyrażenia „służba pracy”. Pokazywał same pożyteczne rzeczy, hermetyczną menażkę, scyzoryk z licznymi narzędziami w futerale, torbę na ramię i inne, których, jak wspomniał, zwykli u niego szukać ludzie „w podobnej sytuacji”. Macocha kupiła ojcu jeszcze scyzoryk. Też mi się podobał. Potem, kiedy już wszystko zdobyliśmy, sklepikarz zawołał do żony: „Kasa!”, na co staruszka z trudem wepchnęła miękkie ciało odziane w czarną suknię między kasę a wyściełany fotel. Sklepikarz odprowadził nas aż do drzwi. Tam powiedział, że „poleca się na przyszłość”, a potem, pochylając się poufale do ojca, dodał jeszcze cicho: – Taką, jak my ją widzimy: pan i ja.

Teraz już naprawdę zmierzaliśmy do domu. Mieszkamy w dużej kamienicy czynszowej w pobliżu placu, gdzie znajduje się przystanek tramwajowy. Byliśmy już na piętrze, kiedy macosze się przypomniało: nie wykupiła chleba na kartki. Byłem zmuszony zawrócić do piekarza. Po krótkim staniu w kolejce wszedłem do sklepu. Najpierw musiałem podejść do jasnowłosej, piersiastej piekarzowej: to ona kroiła chleb na odpowiednie kostki, a potem do jej męża, który je ważył. Nawet nie odpowiedział na moje powitanie, gdyż powszechnie wiadomo w okolicy, że nie lubi Żydów. Dlatego też pchnął ku mnie o parę deka mniejszy kawałek. Słyszałem, że w ten sposób zostaje mu spora nadwyżka tego kartkowego chleba. I jakoś z jego gniewnego spojrzenia i zręcznego ruchu pojąłem nagle jego rację, która powodowała, że nawet nie mógł lubić Żydów: gdyby lubił, musiałoby mu być nieprzyjemnie, że ich oszukuje. Tak natomiast postępuje zgodnie ze swoimi przekonaniami, jego działaniem kieruje pewna idea, a to już, rozumiałem, jest coś całkiem innego.

Spieszyłem się od piekarza do domu, ponieważ byłem już bardzo głodny, i właśnie dlatego tylko na słówko byłem skłonny przystanąć z Annąmarią: kiedy wchodziłem na górę, ona właśnie zeskakiwała ze stopni. Mieszka na naszym piętrze u Steinerów, z którymi zwykliśmy się spotykać u starych Fleischmannów, ostatnio co wieczór. Dawniej nie bardzo zwracaliśmy uwagę na sąsiadów, teraz jednak okazało się, że jesteśmy z tego samego gatunku, a to wymaga cowieczornej wymiany poglądów na temat wspólnych perspektyw. My dwoje tymczasem rozmawialiśmy o czym innym i w ten sposób dowiedziałem się, że Steinerowie są właściwie tylko jej wujostwem: rodzice się rozwodzą, a ponieważ nie zdołali dotychczas dojść do porozumienia, z kim ona powinna zostać, postanowili, żeby raczej była tu, gdzie żadnego z nich nie ma. Przedtem mieszkała w internacie, z tych samych powodów, dla których i ja byłem w bursie. Ona też ma czternaście lat, mniej więcej. I długą szyję. Pod żółtą gwiazdą zaczyna się już zaokrąglać. Tak samo posłali ją do piekarza. Chciała się też dowiedzieć, czy nie miałbym po południu ochoty na małego remika w czwórkę, z nią i z dwiema siostrami. Mieszkają piętro wyżej od nas. Annamaria przyjaźni się z nimi, ale ja znam je tylko z widzenia, z galeryjki i piwnicy, w której mieści się schron przeciwlotniczy. Mniejsza wygląda najwyżej na jedenaście, dwanaście lat. Większa, jak wiem od Annymarii, jest w jej wieku. Czasami, kiedy jestem w pokoju od podwórza, widuję ją na galeryjce, wychodzącą lub wracającą do domu. Parę razy spotkałem się z nią w bramie. Pomyślałem, że teraz mógłbym poznać ją bliżej: miałem na to ochotę. Ale w tej samej chwili przypomniałem sobie o ojcu i powiedziałem dziewczynie: – Dziś nie, bo powołali mojego ojca. – Wtedy ona też sobie zaraz przypomniała, że słyszała już w domu od wujka o moim ojcu. I zgodziła się: – Jasne. – Trochę milczeliśmy. Potem zapytała: – A jutro? – Ale ja powiedziałem: – Raczej pojutrze. – I zaraz dodałem: – Może.

Kiedy przyszedłem do domu, ojca i macochę zastałem już przy stole. Biorąc mój talerz, macocha zapytała, czy jestem głodny. Powiedziałem: – Okropnie – nie myśląc o niczym innym, bo tak się rzecz miała naprawdę. Naładowała mi więc na talerz, ale na swój prawie nic nie wzięła. Nawet nie ja to zauważyłem, tylko ojciec i zapytał dlaczego. Odpowiedziała jakoś tak, że w tej chwili jej żołądek nie byłby zdolny przyjąć jakiejkolwiek strawy, i wtedy już zrozumiałem mój błąd. Prawda, ojciec zganił jej postępowanie. Argumentował, że nie może się poddawać właśnie teraz, kiedy najbardziej potrzeba jej siły i wytrwałości. Macocha nie odpowiedziała, ale coś usłyszałem i kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem: płakała. Znów było bardzo nieprzyjemnie, starałem się patrzeć tylko w talerz.

Jednak dostrzegłem gest ojca: sięgał po jej dłoń. Po minucie usłyszałem, że znów siedzą w wielkiej ciszy, i kiedy ostrożnie na nich zerknąłem, trzymali się za ręce i patrzyli na siebie jak kobieta i mężczyzna. Nigdy tego nie lubiłem, teraz też czułem się skrępowany. Choć w zasadzie to przecież normalna rzecz, jak mi się wydaje. A jednak tego nie lubię. Nie wiem dlaczego. Zaraz zrobiło się lżej, kiedy znów zaczęli rozmawiać. Znów była mowa o panu Sütö i oczywiście o szkatułce i naszym drugim składzie; słyszałem, jak ojciec ją uspokajał; zauważył, że przynajmniej to „jest w dobrych rękach”. Macocha dzieliła z nim te nadzieje, choć znowu przelotnie wspomniała o „gwarancji”, mówiąc, że opiera się ona wyłącznie na zaufaniu i że to jeszcze pytanie, czy coś takiego wystarczy. Ojciec wzruszył ramionami i odparł, że nie tylko w handlu, ale też „innych dziedzinach życia” niczego nie da się już zagwarantować. Macocha westchnęła rozdzierająco i natychmiast się z nim zgodziła: już było jej przykro, że wspomniała o sprawie, i poprosiła ojca, żeby tak nie mówił i nawet nie myślał. A on wtedy zaczął się zastanawiać, jak macocha zdoła w tak ciężkich czasach sama, bez niego, uporać się z tymi wszystkimi kłopotami, które na nią spadną, ale macocha odpowiedziała, że nie będzie sama, bo przecież ja przy niej zostaję. My dwoje, ciągnęła, będziemy o siebie dbali, póki ojciec do nas nie wróci. I spytała, zwracając ku mnie przechyloną głowę: – Czy tak będzie?

2
{"b":"101323","o":1}