A jako ostateczne narzędzie – czy to spodziewane, czy też nieoczekiwane, prowokujemy je czy właśnie staramy się go uniknąć – zawsze i wszędzie jest bicie, w tym względzie ja też odebrałem należną mi część, oczywiście, ale nie większą – jeśli nie mniejszą – niż zwykła, przeciętna, powszednia, jak ktokolwiek, jak którykolwiek z nas, a więc taką, która nie jest następstwem jakiegoś szczególnego, osobistego pecha, lecz tylko normalnych warunków w naszym obozie. I szczególna niekonsekwencja, ale muszę powiedzieć: spotkało mnie to nie z woli esesmana, który właściwie był bardziej do tego powołany, bardziej uprawniony, zobligowany czy jak to określić, lecz żołnierza w żółtym mundurze jakiejś mętnej organizacji o nazwie Todt, zajmującej się, jak słyszałem, inspekcją pracy. Był tam i zauważył – ale co za głos, co za skok – że upuściłem worek cementu. Noszenie cementu każde komando, i według mnie całkiem słusznie, naprawdę przyjmuje z należną jedynie całkiem wyjątkowym okazjom radością, do której niechętnie się przyznaje nawet wśród swoich. Człowiek pochyla głowę, ktoś zarzuca mu na plecy worek, z którym wlecze się noga za nogą do ciężarówki, tu ktoś inny mu go zdejmuje, potem człowiek, kiedy tylko może, wlecze się z powrotem okrężną drogą, jeśli ma szczęście, stoi przed nim jeszcze kolejka, a więc może znów uszczknąć trochę czasu, znów do następnego worka. Worek waży wszystkiego dziesięć, piętnaście kilo – w domowych warunkach byłaby to dziecinna zabawka, może nawet pograłbym nim w nogę; tu jednak potknąłem się i upuściłem go. Najgorsze, że przy tym pękł, a przez pęknięcie wysypała się na ziemię jego zawartość, surowiec, skarb, drogocenny cement. Już był przy mnie, już czułem jego pięść na twarzy, potem, kiedy powalił mnie na ziemię, jego but na żebrach, a na karku jego rękę, gdy wciskał mi twarz w ziemię, w cement: mam go pozbierać, wydrapać, wylizać – życzył sobie całkiem niedorzecznie. Później szarpnięciem postawił mnie na nogi: już on mi pokaże – ich werde dir zeigen, Arschloch, Scheisskerl, verfluchter Judehund! – że więcej nie upuszczę żadnego worka, obiecał. Od tej chwili za każdym nawrotem on sam zarzucał mi na plecy nowy worek i tylko mną się interesował, tylko o mnie się troszczył, wyłącznie mnie śledził spojrzeniem do ciężarówki i z powrotem, i brał mnie na początek nawet wtedy, gdy według kolejki i sprawiedliwości powinni byli podchodzić po worki inni ludzie. W końcu już niemal zgraliśmy się, poznali na sobie, widziałem na jego twarzy prawie zadowolenie, zachętę, żeby nie powiedzieć – coś w rodzaju dumy, i z pewnego punktu widzenia, musiałem przyznać, miał do tego prawo: rzeczywiście, jeśli nawet zataczając się, jeśli zgarbiony, jeśli ciemniało mi w oczach, to jednak wytrwałem, przychodziłem i odchodziłem, nosiłem i dźwigałem, i nie upuściłem już żadnego worka, a to w rezultacie – musiałem przyznać – potwierdzało jego rację. Z drugiej jednak strony pod koniec tego dnia poczułem, że coś się we mnie nienaprawialnie popsuło, odtąd każdego ranka byłem przekonany, że wstaję ostatni raz, przy każdym kroku, że nie dam rady zrobić jeszcze jednego, przy każdym ruchu, że nie zdołam już wykonać następnego; a jednak na razie wciąż je wykonywałem.
7
Zdarzają się przypadki, trafiają się sytuacje, których już w żaden sposób nie da się pogorszyć, jak widać. Oświadczam, że po tylu staraniach, po tylu daremnych próbach i wysiłkach z czasem ja też odnalazłem spokój i ulgę. Twierdzę, że na przykład pewne rzeczy, którym przedtem przypisywałem jakieś ogromne, na dobrą sprawę, niepojęte znaczenie, straciły w moich oczach całą wagę. I tak, jeśli zmęczyłem się na apelu, nie patrząc, czy jest tam błoto lub kałuża, po prostu siadałem i pozostawałem w tej pozycji, dopóki sąsiedzi nie postawili mnie siłą na nogi. Zimno, wilgoć, wiatr czy deszcz już mi nie mogły przeszkadzać: nie docierały do mnie, wcale ich nie czułem. Nawet głód minął; w dalszym ciągu niosłem do ust, co tylko znalazłem, co nadawało się do zjedzenia, ale raczej tylko w roztargnieniu, automatycznie, z przyzwyczajenia, że tak powiem. Praca? Już nawet nie zważałem na pozory. Jeśli im się nie podobało, najwyżej mnie bili, a i tym nie mogli mi bardzo zaszkodzić, bo w ten sposób wygrywałem czas – już po pierwszym uderzeniu pospiesznie rozciągałem się na ziemi, a dalszych nie czułem, ponieważ zasypiałem przy nich.
Tylko jedno stało się we mnie silniejsze: rozdrażnienie. Jeśli ktoś nastawał na moją wygodę, bodaj tylko mnie dotknął, jeśli w marszu pomyliłem krok (co zdarzało się często) i ktoś z tyłu przydeptał mi piętę to bez chwili wahania, bez skrupułów mógłbym go na przykład na miejscu zabić – gdybym mógł, oczywiście, i gdybym, podnosząc rękę, nie zapomniał już, co właściwie chciałem zrobić. Zdarzało mi się też przemówić z Bandim Chromem; „opuściłem się”, stałem się ciężarem dla komanda, jestem niebezpieczny dla wszystkich, można się ode mnie zarazić świerzbem – wyrzucał mi. Ale przede wszystkim chyba go krępowałem, przeszkadzałem mu. Zauważyłem to, kiedy pewnego wieczoru zaciągnął mnie do mycia. Daremnie się broniłem, protestowałem, siłą ściągnął ze mnie łachy, daremnie próbowałem trafić go pięścią w pierś, w twarz, nacierał zimną wodą moją dygoczącą skórę. Powiedziałem mu ze sto razy: nie chcę jego opieki, niech mnie zostawi w spokoju, niech idzie w cholerę, chcę tu zdechnąć. Może nie chcę wrócić do domu? – zapytał i nie wiem, jaką odpowiedź wyczytał z mojej twarzy, ale ja na jego ujrzałem jakieś osłupienie, popłoch, z jakim zwykle patrzymy na tych, którzy nieustannie sprowadzają kłopoty, na skazańców czy, powiedzmy, nosicieli zarazy: wtedy też przypomniałem sobie to, co mówił kiedyś o muzułmanach. W każdym razie od tej pory raczej mnie unikał, ja natomiast uwolniłem się i od tego ciężaru.
Natomiast od kolana w żaden sposób nie mogłem się uwolnić, ten ból wciąż pozostawał ze mną. Po paru dniach nawet je obejrzałem i aczkolwiek moje ciało przyzwyczaiło mnie już do różnych rzeczy, tę nową niespodziankę, tę płomiennie czerwoną gulę, która uformowała się w okolicy mojego prawego kolana, uznałem za słuszne natychmiast zakryć. Dobrze wiedziałem, oczywiście, że w naszym obozie funkcjonuje rewir, ale po pierwsze, godzina przyjęć zbiegała się akurat z porą kolacji, która w końcu była ważniejsza od leczenia, a po drugie, takie czy inne doświadczenie, znajomość miejsca i życia nie pozwalają na zbyt duże zaufanie. No i rewir był daleko, dwa namioty przed naszym, a na tak długą wyprawę niechętnie bym się zdecydował, gdyby to nie było bezwzględnie konieczne, między innymi dlatego, że teraz już bardzo mnie bolało. Wreszcie Bandi Citrom i jeden z naszych współlokatorów zanieśli mnie jednak, robiąc z rąk siodełko, i kiedy już siedziałem na stole, uprzedzono mnie z góry: prawdopodobnie będzie bolało, ponieważ zabieg trzeba wykonać natychmiast, a z powodu braku środków znieczulających są zmuszeni wykonać go bez nich. Jak zaobserwowałem, zrobili mi nożem dwa krzyżujące się nacięcia nad kolanem, wycisnęli mnóstwo czegoś, co było w moim udzie, następnie zawinęli wszystko papierowym bandażem. Zaraz potem zainteresowałem się kolacją, więc zapewnili mnie: zadbają o to, co trzeba, i wkrótce się o tym przekonałem, rzeczywiście. Zupa była dziś z buraków pastewnych i kalarepy, bardzo tu lubiana, i dla rewiru całkiem wyraźnie nalewało się ją z dna kotła, z czego również mogłem być zadowolony. Spędziłem noc w namiocie rewiru, na górnym piętrze boksu, zupełnie sam i nieprzyjemne było tylko to, że o zwykłej porze wypróżnienia już nie mogłem stanąć na nodze, natomiast o pomoc – najpierw szeptem, potem głośno, wreszcie krzycząc – prosiłem bezskutecznie. Nazajutrz rano wraz z innymi ciałami wrzucono też moje na mokrą blachę otwartej ciężarówki i zawieziono do pobliskiej miejscowości o nazwie Gleina, jeśli dobrze zrozumiałem, gdzie mieścił się właściwy szpital obozowy. W drodze pilnował nas żołnierz; siedział z tyłu na porządnym, składanym stołku, z połyskującym wilgocią karabinem na kolanach, z wyraźnie niechętną, pełną rezerwy miną i niekiedy, zapewne na skutek jakiegoś zapachu, który go dobiegł, krzywił się paskudnie – zresztą, muszę przyznać, miał prawo. Dręczyło mnie zwłaszcza to, że robił wrażenie, jakby doszedł w duchu do jakiegoś wniosku, jakiejś ogólnej prawdy, i miałem ochotę się usprawiedliwić: to nie tylko moja wina i tak naprawdę wcale taki nie jestem – ale trudno byłoby mi to wytłumaczyć, oczywiście, rozumiałem. Kiedy zajechaliśmy, musiałem najpierw stawić czoło strumieniowi wody z gumowego szlaucha, jakich używa się w ogrodzie, który uderzył niespodziewanie, wdzierał się wszędzie i zmył ze mnie wszystko: resztki szmat, brud i nawet papierowy opatrunek. Potem zaprowadzono mnie do sali, gdzie dostałem koszulę i dolne miejsce na piętrowej, zbitej z desek pryczy i mogłem się położyć na sienniku, ubitym wprawdzie i wygniecionym na dostatecznie twardo i dostatecznie płasko zapewne przez moich poprzedników, tu i ówdzie upstrzonym podejrzanymi plamami, podejrzanie pachnącymi, podejrzanie chrzęszczącymi przebarwieniami, ale w końcu wolnym i później mogłem robić, co chciałem, a zwłaszcza dobrze się wyspać.