Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nasze dawne zwyczaje zabieramy zawsze ze sobą w nowe miejsca, jak widać; mogę powiedzieć, że ja sam w szpitalu musiałem na początku walczyć z licznymi nawykami, które się we mnie zakorzeniły. Na przykład sumienie: w pierwszym okresie budziło mnie każdego świtu. Kiedy indziej zrywałem się – przespałem apel, już ruszają na poszukiwania, i dopiero z wolno cichnącym sercem przyjmowałem do wiadomości pomyłkę, roztaczający się przede mną obraz, świadectwo rzeczywistości, że jestem w szpitalu, że wszystko w porządku, tu ktoś pojękuje, tam rozmawiają, dalej kto inny w dziwnym milczeniu mierzy ostrym nosem, nieruchomym wzrokiem, otwartymi ustami w sufit, że tylko boli mnie rana, no i że najwyżej – jak zawsze – chce mi się pić, na pewno z gorączki. Słowem, potrzebowałem czasu, zanim do końca uwierzyłem: nie ma apelu, nie muszę oglądać żołnierzy, a zwłaszcza chodzić do pracy – i wszystkich tych korzyści nie mogły zniwelować, przynajmniej dla mnie, żadne uboczne okoliczności, żadna choroba. Co jakiś czas prowadzono mnie do małego pokoju na piętrze, gdzie urzędowało dwóch lekarzy, młodszy i starszy, ja byłem, że tak powiem, pacjentem tego drugiego. Był chudym, sympatycznym brunetem w czystym ubraniu, butach, z opaską i uczciwą, wyróżniającą go twarzą, która przywodziła na myśl starego, przyjacielskiego lisa. Wypytał mnie, skąd jestem, i sam mi powiedział, że przywieziono go tu z Siedmiogrodu. Jednocześnie zdejmował mi postrzępiony, w okolicy kolana zawsze już stwardniały i żółtozielony papierowy bandaż, potem, ugniatając mi udo obiema rękami, wyciskał z niego ropę, która zdołała się nagromadzić, i wreszcie jakimś podobnym do szydełka narzędziem wpychał mi pod skórę kawałek zwiniętej gazy, jak wyjaśniał: „w celu udrożnienia”, „w celu oczyszczenia”, po to, żeby rana nie zagoiła się przed czasem. Chętnie tego słuchałem, w końcu nie miałem czego szukać poza szpitalem, jeśli o mnie chodzi, nie ma żadnego gwałtu ze zdrowiem, jak się dobrze zastanowić, oczywiście. Już mniej mi się podobała inna jego uwaga. Uważał, że jedna rana w moim kolanie to za mało. Według niego należałoby wykonać drugie cięcie z boku i połączyć je z pierwszym za pomocą trzeciego cięcia. Zapytał, czybym się zdecydował, i naprawdę się zdziwiłem, ponieważ patrzył na mnie w taki sposób, jakby rzeczywiście czekał na moją odpowiedź, może zgodę, żeby nie powiedzieć: upoważnienie. Powiedziałem mu: – Jak pan doktor uważa – a on natychmiast uznał, że w takim razie najlepiej będzie zaraz się do tego zabrać. I od razu się zabrał, ale byłem zmuszony zachowywać się nieco głośno i widziałem, że mu to przeszkadza. Nawet kilka razy mnie zganił: – Nie potrafię tak pracować – a ja próbowałem się usprawiedliwić: – Nic na to nie poradzę. – Wreszcie po paru centymetrach przerwał, nie realizując w pełni swojego planu. Ale i tak wydawał się dość zadowolony, jak zaznaczył: – To już też coś – jako że teraz będzie mógł w dwóch miejscach wyciskać ze mnie, sądził, ropę. W szpitalu też płynął czas; jeśli akurat nie spałem, zawsze byłem zajęty głodem, pragnieniem, bólem kolana, jakąś rozmową czy zabiegami, ale śmiem powiedzieć, że bez zajmowania się czymkolwiek innym bardzo dobrze mi się żyło ze świadomością tej przyjemnie podniecającej myśli, tego przywileju, który wciąż wywoływał ogromną radość. Wypytywałem też nowo przybyłych: co słychać w obozie, z jakiego są bloku i czy przypadkiem nie znają Bandiego Citroma z bloku piątego, wzrost średni, złamany nos, z przodu brak zębów, ale nikt go sobie nie przypominał. Rany, które widywałem w pokoju zabiegowym, były przeważnie podobne do moich, również głównie na udach lub łydkach, choć zdarzały się i wyżej, na biodrach, pośladkach, ramionach, a nawet na szyjach i plecach, w języku medycznym nazywały się „flegmonami”, jak często słyszałem, a ich tak częste występowanie w normalnych warunkach obozu koncentracyjnego nie jest absolutnie czymś nadzwyczajnym czy zadziwiającym; jak się dowiedziałem od lekarzy. Nieco później zaczęli pojawiać się ludzie, którym trzeba było amputować jeden, dwa, trzy, a niekiedy nawet wszystkie palce u nóg, i opowiadali: w obozie jest już zima, poodmrażali nogi. Kiedyś wszedł do pokoju zabiegowego widocznie wysoki funkcyjny w szytym na miarę pasiaku. Usłyszałem od niego to ciche, ale dobrze zrozumiałe słowo: – Bonjour! – i z tego, no i z czerwonego trójkąta z literą „F”, odgadłem, że jest Francuzem, a z opaski z napisem O.-Arzt, że musi być naczelnym lekarzem naszego szpitala. Długo mu się przyglądałem, bo już dawno nie widziałem równie pięknego człowieka: nie był zbyt wysoki, ale pod ubraniem prężyło się proporcjonalne ciało, którego wszędzie było akurat tyle, ile trzeba, twarz również pełna, podbródek okrągły, z dołkiem pośrodku, smagła, oliwkowa skóra połyskiwała w padającym na twarz świetle, tak jak na ogół widywałem to za dawnych czasów, w domu, pośród ludzi. Nie był jeszcze bardzo stary, szacowałem go na mniej więcej koło trzydziestki. Widziałem, że lekarze też się bardzo ożywili, starali się go zadowolić, wyjaśnić, co trzeba, ale zwróciłem uwagę, że według nie tyle obozowego, co raczej dawnego, domowego zwyczaju, z tą elegancją, radością, obyciem towarzyskim, tak jak się zachowujemy gdy mamy okazję pokazać, że doskonale rozumiemy i mówimy w jakimś kulturalnym języku, tym razem po francusku. Z drugiej jednak strony – widziałem – dla naczelnego nie miało to żadnego znaczenia; wszystko obejrzał, odpowiadał w paru słowach, czasami nawet pokiwał głową, ale robił to wolno, cicho, melancholijnie, obojętnie, z niezmiennym wyrazem zwątpienia, niemal smutku na twarzy i w orzechowych oczach. Tylko się na niego gapiłem, bo nijak nie mogłem zrozumieć, skąd to się bierze u takiego bogatego funkcyjnego, który na dodatek doszedł do tak wysokiej rangi. Badawczo wpatrywałem się w jego twarz, śledziłem ruchy i wreszcie wpadło mi na myśl, że przecież w końcu on też musi tu być; z wolna i tym razem z pewnym zdziwieniem, z jakimś pogodnym zaskoczeniem wydało mi się, że rozumiem, bo na to wskazywała sytuacja, że musi go gnębić sama niewola. Już chciałem mu powiedzieć: proszę się nie martwić, przecież to jeszcze nie najgorsze – ale bałem się, to byłaby bezczelność, potem zaś przyszło mi na myśl, że przecież nawet nie znam francuskiego.

Prawie przespałem też przeprowadzkę. Już wcześniej dotarło do moich uszu: w miejscu namiotów postawiono na zimę kamienne baraki, nie zapomniano też o nadającym się na szpital. Ponownie wrzucono mnie na ciężarówkę; jak oceniłem po panujących ciemnościach, był wieczór, po temperaturze – plus minus środek zimy, dopiero potem zobaczyłem dobrze oświetloną, zimną sień jakiegoś olbrzymiego pomieszczenia, a w niej cuchnącą środkami chemicznymi drewnianą kadź i musiałem – na próżno jęk, prośba, protest – zanurzyć się w niej dla higieny aż po czubek głowy, jej zawartość zaś, poza tym, że była zimna, wywoływała we mnie dreszcz także dlatego, że widziałem, jak w tej samej brunatnej cieczy moczyli się przede mną inni chorzy, z ranami i ze wszystkim. A potem i tu zaczął płynąć czas, tu też w istocie tak samo – z paroma zaledwie różnicami – jak w poprzednim miejscu. W nowym szpitalu na przykład prycze były trzypiętrowe. Do lekarza też prowadzono mnie rzadziej i dlatego moja rana dopiero tu się oczyściła, na swój sposób, tak jak umiała. Na domiar złego wkrótce zaczęło mnie boleć lewe biodro, a potem pojawiła się znajoma już, płomiennie czerwona gula. Po paru dniach daremnego wyczekiwania, żeby znikła lub przestała rosnąć, chcąc nie chcąc, byłem zmuszony powiedzieć o niej pielęgniarzowi, i po kilkudniowym wyczekiwaniu przyszła na mnie kolej w sieni baraku, u lekarzy; w taki oto sposób poza prawym kolanem miałem także cięcie wielkości mniej więcej dłoni na lewym biodrze. Kolejna przykrość wiązała się z moim miejscem na jednej z dolnych prycz, akurat naprzeciwko wychodzącego na wysokie i zawsze szare niebo małego i nieoszklonego okna, na którego żelaznej kracie zapewne nasze parujące oddechy tworzyły wieczne sople i stale pokrywający ją szron. Ja zaś miałem na sobie wyłącznie to, co przysługuje choremu: krótką koszulę bez guzików, no i podarowaną ze względu na panującą zimę oryginalną zieloną czapkę z dzianiny, zaokrągloną na uszach i wrzynającą się klinem w czoło, podobną do tych, jakie noszą łyżwiarze lub aktorzy grający rolę szatana, ale przecież bardzo pożyteczną.

28
{"b":"101323","o":1}