No więc solidnie marzłem, zwłaszcza kiedy straciłem drugi koc, którego strzępami całkiem znośnie uzupełniałem dotąd inne braki; mam go na krótko pożyczyć, potem mi odniesie – oznajmił pielęgniarz. Na próżno próbowałem trzymać koc obydwiema rękami, czepiać się jego końca, pielęgniarz okazał się silniejszy, a poza stratą martwiła mnie jeszcze trochę myśl, że koce – przynajmniej z tego, co wiem – ściąga się zazwyczaj z tych, którzy i tak zbliżają się już prawdopodobnie do końca, na co się liczy, czego się, powiedziałbym, wyczekuje. Kiedy indziej znowu ostrzegł mnie dobrze już znajomy głos z dolnej pryczy, ale wychodzący jakby zza moich pleców: znów ukazał się pielęgniarz, znów z nowym chorym w ramionach, i właśnie patrzył, do kogo, na czyją pryczę mógłby go położyć. W takich razach sąsiad z dołu informował nas, że on to ciężki przypadek i specjalne pozwolenie lekarza uprawnia go do osobnego spania, i tak straszliwym głosem huczał, grzmiał: – Protestuję! – powoływał się: – Mam do tego prawo! Zapytajcie lekarza! – i znów od początku: – Protestuję! – że pielęgniarze w końcu rzeczywiście nieśli zawsze swój ciężar dalej, do innego łóżka, tym razem do mojego, i dostałem za współlokatora chłopaka mniej więcej w moim wieku. Jakbym już widział jego żółtą twarz i duże, płonące oczy – ale tu żółte twarze i duże, płonące oczy mieli wszyscy. W pierwszych słowach zapytał, czy nie znalazłoby się dla niego trochę wody, a ja mu powiedziałem, że sam bym nie pogardził; zaraz potem: – A papierosy? – z tym też nie miał szczęścia, oczywiście. Zaproponował, że mógłby zapłacić chlebem, ale dałem mu do zrozumienia, że nie w tym rzecz, zwyczajnie nie mam; wtedy zamilkł na jakiś czas. Przypuszczam, że musiał mieć gorączkę, bo od jego rozdygotanego ciała bił nieustający żar, z którego przynajmniej miałem pożytek. Mniej się już cieszyłem, kiedy nocą rzucał się i wiercił, nie zwracając odpowiedniej uwagi na moje rany. Nawet mu powiedziałem, hej, ma być spokój, niech się choć trochę uspokoi, i w końcu mnie posłuchał. Rano zobaczyłem dlaczego: daremnie mianowicie budziłem go na kawę. Ale i tak w wielkim pośpiechu podałem jego menażkę pielęgniarzowi, który, akurat kiedy się szykowałem, by mu powiedzieć, co się stało, zażądał jej krzykliwym głosem. Potem wziąłem też dla niego porcję chleba i wieczorną zupę i robiłem to aż do dnia, kiedy zaczęło się z nim robić coś bardzo dziwnego; wtedy już musiałem powiedzieć, w końcu nie mogłem go w nieskończoność przechowywać w moim łóżku. Odrobinę się bałem, bo zwłoka wydawała się całkiem zauważalna, a powód, przy odrobinie zrozumienia, na którą w końcu liczyłem, łatwy do odgadnięcia – ale wzięli go razem z innymi, nic, dzięki Bogu, nie powiedzieli i na razie zostawili mnie bez towarzystwa.
Tu zapoznałem się też naprawdę z robactwem. Pcheł w żaden sposób nie mogłem wyłapać, były szybsze ode mnie – całkiem zrozumiałe, w końcu lepiej się odżywiały. Wszy mogłem łapać z łatwością, tyle że to nie miało sensu. Jeśli już byłem na nie bardzo zły, przesuwałem paznokciem wielkiego palca po naprężonym na plecach płótnie koszuli i dobrze słyszalna seria trzasków była miarą mojej zemsty, rozkoszowałem się ich zagładą, ale już po minucie mogłem to powtórzyć, choćby dokładnie w tym samym miejscu, i znów z dokładnie tym samym rezultatem. Były wszędzie, wwiercały się w każdy ukryty zakątek, moja zielona czapka poszarzała, roiła się od nich, dobrze, że się nie ruszała. A jednak najbardziej zdziwiłem się, poczułem się zaskoczony, a nawet przerażony, kiedy nagle coś załaskotało mnie w biodro i unosząc papierowy opatrunek, zobaczyłem, że są już na żywym mięsie i odżywiają się z mojej rany. Próbowałem ją od nich uwolnić, przynajmniej stąd je wygonić, wygrzebać, zmusić do odrobiny cierpliwości, do czekania – i twierdzę, że nigdy jeszcze walka nie wydała mi się tak beznadziejna, a opór tak zawzięty, można by powiedzieć, bezwstydny. Po jakimś czasie dałem sobie spokój i już tylko patrzyłem na ich obżarstwo, na tę krzątaninę, apetyt, nieukrywane szczęście: jakbym to skądś trochę znał. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że po dokładnym rozważeniu wszystkiego nawet je w pewnym sensie rozumiem. W końcu poczułem niemal ulgę, niemal przestałem się opierać. W dalszym ciągu nie cieszyłem się nimi, w dalszym ciągu byłem trochę rozgoryczony – i myślę, że nie ma się czemu dziwić – ale już raczej tylko tak ogólnie, bez gniewu, tylko trochę z powodu całego ładu natury, że tak powiem; w każdym razie pospiesznie przykryłem je i później już nie stawałem z nimi do walki, nie zakłócałem im już więcej spokoju.
Twierdzę: nie ma takiego doświadczenia, tak doskonałego spokoju ani takiej siły zrozumienia, abyśmy nie dali naszemu szczęściu ostatniej szansy, zakładając, że znajdziemy na to sposób, oczywiście. Toteż kiedy wraz z tymi wszystkimi, którzy nie rokowali większych nadziei, że da się ich tu przywrócić do pracy, mnie też odesłali do Buchenwaldu, jak do nadawcy, resztkami sił dzieliłem, oczywiście, radość z innymi, ponieważ natychmiast przypomniałem sobie tamtejsze dobre dni, zwłaszcza poranne zupy. Przyznaję natomiast: nie myślałem o tym, że najpierw muszę tam dojechać, i to pociągiem, w zwykłych warunkach takich podróży; w każdym razie chcę powiedzieć, że są sprawy, których nigdy dotąd nie rozumiałem i w ogóle trudno byłoby mi w nie uwierzyć. Na przykład słyszane niegdyś często wyrażenie „ziemskie szczątki” według mojej dotychczasowej wiedzy mogło dotyczyć wyłącznie nieboszczyka. Natomiast w moim przypadku nie było wątpliwości: żyłem, i jeśli nawet mrugający, jeśli gasnący, tlił się jeszcze we mnie płomień życia, jak to się mówi – to znaczy, było tu moje ciało, wiedziałem o nim dokładnie wszystko, tylko po prostu mnie w nim nie było. Bez żadnego trudu wyczuwałem, że to coś, tak jak wiele podobnych nad nim i obok, leży tu na zimnej i mokrej od różnych podejrzanych cieczy słomie rzuconej na podskakującą podłogę wagonu, że papierowy opatrunek już dawno odpadł, postrzępiona, podarta koszula i spodnie, w które ubrano mnie na drogę, lepią się do odkrytych ran – ale wszystko to nie dotyczyło mnie z bliska, nie interesowało, nie miało już na mnie wpływu, a nawet mogę stwierdzić, że dawno nie czułem się taki lekki, spokojny, niemal rozmarzony i powiem wprost: zadowolony. Wreszcie po tak długim czasie wyzwoliłem się też od udręki rozdrażnienia. Nie przeszkadzały mi już dotykające mnie ciała, nawet się cieszyłem, że tu są, że są ze mną, że są tak bliskie, tak podobne do mojego, i po raz pierwszy ogarnęło mnie wobec nich jakieś niezwyczajne, nienormalne, jakieś niezręczne, powiedziałbym, niezdarne uczucie – możliwe, że to miłość, tak myślę. I tego samego doświadczyłem z ich strony. Prawda, już nie za bardzo, jak na początku, łudzili się nadzieją. Może to również, poza innymi przyczynami, oczywiście, sprawiło, że tak ciche i zarazem tak serdecznie rodzinne stały się słowa pociechy i ukojenia, które słyszało się niekiedy wśród ogólnego pojękiwania, syczenia przez zęby, cichych skarg. Ale muszę powiedzieć, że komu tylko starczało sił, nie oszczędzał się, także i mnie litościwe ręce dostarczyły na przykład, kto wie, z jak daleka, mosiężną puszkę po konserwach, kiedy zgłosiłem: muszę oddać mocz. A kiedy wreszcie pod moimi plecami – nie wiem jak, kiedy i dzięki czyim rękom – zamiast desek wagonu znalazły się nagle pokryte resztkami lodu kałuże na bruku, to nie miało już dla mnie większego znaczenia, że szczęśliwie przybyłem do Buchenwaldu, dawno też zapomniałem, że to w końcu jest to miejsce, w którym tak bardzo chciałem się znaleźć. Nawet się nie domyślałem, gdzie właściwie jestem: jeszcze na stacji czy już dalej, nie poznawałem okolicy ani drogi, nie widziałem willi ani pomnika, które przecież wciąż jeszcze dobrze pamiętałem.
W każdym razie wydawało mi się, że długo tak musiałem leżeć, i trwałem sobie spokojnie, łagodnie, bez ciekawości, z cierpliwością tu, gdzie mnie zostawiono. Nie czułem zimna ani bólu, raczej umysł niż skóra przekazał mi także i to, że na moją twarz pada coś kłującego, pośredniego między śniegiem a deszczem. Zastanawiałem się nad tym i owym, przyglądałem się temu, co bez zbędnego ruchu, bez trudu wpadało mi w oczy – na przykład niskiemu, szaremu i matowemu niebu nad moją twarzą, a dokładniej: ołowianym, leniwie poruszającym się zimowym chmurom, które zasłaniały je przed moimi oczami. Jednak miejscami rozstępowały się, tu i ówdzie powstawały w nich na chwilę nieoczekiwane szczeliny, połyskliwe dziury, i to było jak nagłe przeczucie jakiejś głębi, z której wtedy padało na mnie z góry, niby jakiś promień, szybkie, badawcze spojrzenie niewątpliwie jasnych, choć nieokreślonej barwy oczu, trochę podobnych do oczu tego lekarza, przed którym stanąłem dawno temu, jeszcze w Oświęcimiu. Tuż przy mnie nieforemny przedmiot: drewniak, z drugiej strony podobna do mojej czapka, między dwoma szpiczastymi szczegółami, brodą i nosem, jamiste wgłębienie – w polu mojego widzenia znalazła się jakaś twarz. Za nią inne głowy, przedmioty, ciała, zrozumiałem, to resztki transportu, dokładniej mówiąc, odpady, które na razie tu zostawiono. Po jakimś czasie, nie wiem, po godzinie, po dniu, czy po roku, dotarły do mnie wreszcie jakieś hałasy, odgłosy pracy, słowa rozkazów. Znajdująca się obok mnie głowa uniosła się nagle i niżej, przy należących do niej ramionach zobaczyłem ręce w pasiastych rękawach, które szykowały się, by wrzucić ciało na jakiś wózek czy taczkę, gdzie leżał już stos innych. Jednocześnie dobiegły mnie porwane strzępy słowa, które ledwie udało mi się wyłowić, i w tym ochrypłym szepcie ledwo poznałem ten niegdyś tak dźwięczny głos. – Pro… tes… tu… je… – mamrotał. Wtedy na moment, zanim odpłynął dalej, zawisł w powietrzu, i zaraz usłyszałem drugi głos, zapewne tego, który go trzymał za ramiona. To był przyjemny, męski, przyjazny głos, trochę obcy, na moje wyczucie obozowej niemczyzny świadczący raczej o pewnym zaskoczeniu, raczej o zdumieniu niż gniewie: – Was? Du willst noch leben? – chcesz jeszcze żyć, zapytał go, i rzeczywiście, ja sam w tej minucie uznałem to za dziwne, niczym nieuzasadnione, w ogóle dość głupie. Wtedy też postanowiłem: ja będę mądrzejszy. Ale już pochylali się nade mną i zacząłem mrugać, bo jakaś ręka macała mnie po oczach, jeszcze zanim i mnie cisnęli na środek stosu zwalonego na jakiś mniejszy wózek, który potem zaczęli dokądś popychać, ale nie byłem zbyt ciekawy dokąd. Zajmowała mnie tylko jedna rzecz, myśl, pytanie, które w tej chwili przyszło mi do głowy. Może to mój błąd, że nie wiedziałem – ale nigdy nie byłem tak przewidujący, żeby zapytać o buchenwaldzkie zwyczaje, regulamin, sposób postępowania – jak tu to robią: gazem jak w Oświęcimiu, może za pomocą jakiegoś lekarstwa, bo i o tym również się słyszało, kulą czy ewentualnie inaczej, jednym z tysiąca innych sposobów, których jeszcze nie znam, nawet się ich nie domyślam. W każdym razie miałem nadzieję, że nie będzie bolało, i może to dziwaczne, ale była ona równie prawdziwa, równie treściwa jak inne, prawdziwsze nadzieje, które, że tak powiem, wiążemy z przyszłością. I dopiero wtedy się dowiedziałem, że godność to takie uczucie, które towarzyszy człowiekowi aż do śmierci, jak widać, bo naprawdę, jakkolwiek nurtowała mnie ta niepewność, nie pytałem, nie prosiłem, nie powiedziałem ani słowa i nie rzuciłem nawet przelotnego spojrzenia w tył, na tego czy na tych, którzy mnie wieźli. Ale wiodąca w górę droga dotarła do zakrętu i w dole, pode mną, wyłoniła się szeroka panorama. Był tam gęsto zabudowany ogromny stok z jednakowymi kamiennymi domkami, schludna zieleń, tworzące osobną grupę, chyba nowe, nieco bardziej ponure, jeszcze niepomalowane baraki, kręta, ale widocznie uporządkowana zawiłość wewnętrznych drutów, oddzielających rozmaite strefy, i mnóstwo ogromnych, teraz nagich drzew, niknących we mgle. Nie wiem, na co czekali tam przed budynkiem ci wszyscy nadzy muzułmanie i kilku przechadzających się tam i z powrotem funkcyjnych, w towarzystwie, jeśli dobrze widziałem, fryzjerów, bo rzeczywiście poznałem ich nagle po taboretach i zwinnych ruchach – zapewne na kąpiel i wpuszczenie do obozu. Ale i głębiej, na dalekich brukowanych obozowych uliczkach także był ruch, jakaś krzątanina, uwijanie się, przejawy życia – stali mieszkańcy, chorzy, funkcyjni, magazynierzy, szczęśliwi wybrańcy wewnętrznych komand przychodzili i odchodzili, wykonywali swoje codzienne czynności. Tu i ówdzie jakieś podejrzane dymy mieszały się z przyjaźniejszymi oparami, skądś miękko dobiegł moich uszu znajomy szczęk, niczym dzwon ze snu, i mój szukający wzrok natrafił tam w dole na wlokący się pochód, uginający się pod ciężarem zarzuconych na ramiona drągów, a na nich parujących kotłów – kwaśny zapach powietrza w oddali bez wątpienia oznaczał zupę z buraków. Szkoda, bo mógł on uruchomić w mojej odrętwiałej już piersi to uczucie, którego narastająca fala nawet z moich wyschniętych oczu zdolna była wycisnąć parę cieplejszych kropli w zimną wilgoć zraszającą mi twarz.