W powrotnej drodze na schody zatrzymały mnie znajome drzwi. Zadzwoniłem; wnet ukazała się tęga, rosła kobieta. Ona także miała w znajomy mi już sposób zamknąć drzwi, ale za jej plecami błysnęły okulary i w mroku zamajaczyła szara twarz pana Fleischmanna. Obok niego wyłonił się pokaźny brzuch, kapcie, wielka, ruda głowa, dziecięcy przedziałek i zgasły niedopałek cygara: stary Steiner. Tacy sami, jak ich tu zostawiłem ostatnio, jakby wczoraj wieczorem przed komorą celną. Stali, patrzyli, potem wykrzyknęli moje imię, a stary Steiner nawet mnie objął, tak jak stałem, w czapce, spoconego, w pasiaku. Zaprowadzili mnie do pokoju, a pani Fleischmannowa pospieszyła do kuchni rozejrzeć się za „czymś na ząb”, jak powiedziała. Musiałem odpowiadać na zwykłe pytania: skąd, jak, kiedy? Potem ja zacząłem pytać i dowiedziałem się, że w naszym mieszkaniu naprawdę mieszkają już inni. Zainteresowałem się: – A my? – i ponieważ jakoś zwlekali z odpowiedzią, zapytałem: – Co z ojcem? – na co ostatecznie zamilkli. Po krótkiej chwili jakaś ręka, wydaje mi się, że chyba pana Steinera, uniosła się wolno w górę, wyruszyła w drogę, po czym jak stary, ostrożny nietoperz spoczęła na moim ramieniu. Z tego, co potem powiedzieli, zrozumiałem w istocie tyle, że „niestety, nie możemy wątpić w prawdziwość wiadomości o śmierci”, ponieważ „opiera się ona na świadectwie byłych kolegów”, według których mój ojciec „zmarł po krótkich cierpieniach” w pewnym „niemieckim obozie”, który jednak leży na terenie Austrii, no… jakże on się nazywa… no… powiedziałem więc: – Mauthausen. – Mauthausen! – ucieszyli się, ale zaraz znów spochmurnieli: – Tak, jest, jak jest. – Zapytałem jeszcze, czy przypadkiem nie wiedzą czegoś o mojej matce, i zaraz powiedzieli, jasne, i to radosna nowina: żyje, zdrowa, była tu parę miesięcy temu, sami ją widzieli, rozmawiali z nią, wypytywała o mnie. – A macocha? – zaciekawiłem się i dowiedziałem: – Ona to już tymczasem wyszła za mąż. – No – zainteresowałem się – a za kogo? – i znów utknęli przy nazwisku. Jeden z nich powiedział: – Jakiś Kovács, o ile dobrze pamiętam – a drugi: – Nie, nie Kovács, tylko Futó. – Powiedziałem: – Sütö – i teraz też radośnie kiwali głowami, zapewniali: – Zgadza się, jasne, Sütö – tak samo jak przedtem. Ma mu sporo do zawdzięczenia, „właściwie wszystko”, potem powiedzieli: to on „uratował majątek”, on ją „ukrywał w ciężkich czasach”, tak to sformułowali. – Może – zamyślił się pan Fleischmann – nieco się pospieszyła – z tym zgadzał się też pan Steiner. – W końcu jednak – dodał – to zrozumiałe – co natychmiast przyznał drugi starzec.
Potem jeszcze trochę z nimi posiedziałem, ponieważ już bardzo dawno tak nie siedziałem, w miękkim aksamitnym fotelu z obiciem koloru bordo. Zjawiła się tymczasem także pani Fleischmannowa i na białym porcelanowym talerzu z ozdobnym brzegiem przyniosła posmarowany smalcem chleb posypany papryką i przybrany cienkimi krążkami cebuli, bo jak pamiętała, bardzo to dawniej lubiłem, a ja natychmiast udowodniłem jej, że tak jest również obecnie. Dwaj starcy w tym czasie opowiadali: „naprawdę, tu też nie było łatwo”. Z całej ich opowieści zostały mi niewyraźne kontury, wrażenie jakiegoś zawiłego, mętnego i niejasnego wydarzenia, którego w istocie nie mogłem ani sobie wyobrazić, ani zrozumieć. Zwróciłem w tej opowiastce uwagę właściwie tylko na bardzo częste, już niemal męczące powtarzanie jednego słowa, którym oznaczali każdy nowy przełom, zmianę, moment. I tak na przykład „przyszedł” dom z gwiazdą [6], „przyszedł” piętnasty października [7], „przyszli” strzałokrzyżowcy, „przyszło” getto, „przyszedł” brzeg Dunaju [8], „przyszło” wyzwolenie. No i zauważyłem też pewien błąd: jakby te wszystkie zacierające się, rzeczywiście niewyobrażalne i w szczegółach już dla nich samych zupełnie niemożliwe do odtworzenia wydarzenia nie toczyły się w normalnym trybie minut, godzin, dni i miesięcy, lecz, że tak powiem, wszystkie naraz, w jednym wielkim zamieszaniu, chaosie, na przykład na takim dziwnym popołudniowym spotkaniu, które nieoczekiwanie przeobraziło się w hulankę, kiedy jego liczni uczestnicy stracili wszyscy nagle rozum i w końcu przestali wiedzieć, co robią. W pewnej chwili nagle zamilkli, a potem, po chwili ciszy, stary Fleischmann zadał mi pytanie: – A jakie masz plany na przyszłość? – Trochę się zdziwiłem i powiedziałem: – Jeszcze o tym nie myślałem. – Wtedy poruszył się też drugi starzec i pochylił się ku mnie na krześle. Znów wzbił się w górę nietoperz i usiadł tym razem nie na mojej ręce, lecz na kolanie. – Przede wszystkim – powiedział – musisz zapomnieć o koszmarach. – Zapytałem coraz bardziej zdziwiony: – Dlaczego? – Po to – odpowiedział – abyś mógł żyć – a pan Fleischmann pokiwał głową i dodał: – Żyć na wolności – na co drugi starzec pokiwał głową i dodał: – Z takim bagażem nie można rozpoczynać nowego życia – i w tym miał trochę racji, musiałem przyznać. Tyle że nie całkiem rozumiałem, dlaczego żądają ode mnie czegoś, co jest niemożliwe, i nawet zauważyłem, że co się wydarzyło, to się wydarzyło, i że w końcu nie mogę rozkazywać mojej pamięci. Nowe życie, uważałem, mógłbym rozpocząć tylko wtedy, gdybym się na nowo urodził albo gdyby spotkała mnie jakaś krzywda, choroba lub coś w tym rodzaju, czego mi, mam nadzieję, nie życzą. – Zresztą – dodałem – nie zauważyłem koszmarów – i wtedy, widziałem, bardzo się zdziwili. Jak mają to rozumieć, chcieli się dowiedzieć, że „nie zauważyłem”? Wtedy ja ich spytałem: a co oni robili w tych „niełatwych czasach”. – Cóż… Żyliśmy – zadumał się jeden z nich. – Próbowaliśmy przeżyć – dodał drugi. Czyli: oni też zawsze posuwali się o krok, zauważyłem. – Co to znaczy? – nie zrozumieli i wtedy opowiedziałem im, jak to było na przykład w Oświęcimiu. Jeden pociąg to, powiedzmy, mniej więcej trzy tysiące ludzi, choć nie twierdzę, że zawsze i bezwarunkowo, ponieważ tego nie wiem. W tym mężczyzn, powiedzmy, tysiąc. Na badanie liczmy jedną lub dwie sekundy na osobę, częściej jest to jedna niż dwie. Nie patrzmy na pierwszych i ostatnich, bo oni się nie liczą. Ale pośrodku, tam gdzie ja stałem, musimy dać dziesięć, dwadzieścia minut na czekanie, zanim znajdziemy się w tym punkcie, gdzie się decyduje: czy od razu gaz, czy jeszcze jedna szansa? A tymczasem szereg wciąż się porusza, postępuje do przodu, i każdy posuwa się o jeden krok, mniejszy czy większy, zgodnie z prędkością działania tamtych.
Wtedy nastała krótka cisza, którą naruszył tylko jeden brzęk: pani Fleischmannowa wzięła ze stołu i wyniosła pusty talerz i potem już jej więcej nie widziałem. A dwaj starcy zapytali, „skąd mi to przyszło na myśl i co chcę przez to powiedzieć”. Odparłem, że nic szczególnego, ale nie wszystko jednak zwyczajnie „przyszło” – szliśmy my. Tylko teraz wszystko wydaje się gotowe, skończone, niepowtarzalne, ostateczne, straszliwie szybkie i przeraźliwie mroczne, tak jak „przyszło”; teraz, kiedy patrzymy wstecz, kiedy się oglądamy za siebie. No i oczywiście, jeśli z góry znamy los. Wtedy musimy tylko ewidencjonować mijanie czasu. Na przykład głupi pocałunek to taka sama konieczność jak, powiedzmy, spędzony w bezruchu dzień w komorze celnej czy komory gazowe. Tyle że czy patrzymy za siebie, czy przed siebie, oba poglądy są błędne. W końcu niekiedy dwadzieścia minut to też może być bardzo dużo. Każda minuta zaczęła się, trwała, potem się skończyła, zanim zaczęła się następna. – A więc – powiedziałem – rozważmy to: każda taka minuta mogła właściwie przynieść coś nowego. Oczywiście nie przyniosła, ale jednak trzeba przyznać: mogłaby przynieść, w rezultacie w każdej z nich mogło się stać co innego, niż się naprawdę stało, tak samo w Oświęcimiu jak, załóżmy, w domu, kiedy żegnaliśmy mojego ojca. Na te ostatnie słowa stary Steiner poruszył się. – Ale co mogliśmy zrobić? – zapytał z na wpół gniewną, na wpół zmartwioną miną. Powiedziałem: – Nic, oczywiście, albo – dodałem – cokolwiek, co byłoby równie niedorzeczne jak to, że nic nie zrobiliśmy, oczywiście – znów i wciąż tylko oczywiście. – Ale nie w tym rzecz – próbowałem im wytłumaczyć. – A więc w czym? – zapytali, tracąc już prawie cierpliwość, a ja odparłem, czując się coraz bardziej wściekły: – W krokach. – Kroczył każdy, kto tylko mógł kroczyć; ja też zrobiłem swoje kroki i nie tylko w kolejce do lekarza, ale już w domu. Kroczyłem z ojcem i kroczyłem z matką, kroczyłem z Annąmarią i kroczyłem, to było chyba najtrudniejsze, ze starszą z sióstr. Teraz już mógłbym jej powiedzieć, co to znaczy „Żyd”: nic nie znaczy, przynajmniej dla mnie, dopóki nie zaczną się kroki. Nic nie jest prawdą, nie ma innej krwi, nie ma nic innego, tylko… utknąłem, ale nagle przypomniałem sobie słowa dziennikarza: są tylko dane sytuacje i istniejące w nich nowe warunki. Ja też przeżyłem dany los. To nie był mój los, ale ja go przeżyłem – i w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, że to im się nie mieści w głowach: teraz już powinienem coś z nim zrobić, gdzieś go dopasować czy wpasować, w końcu teraz już nie mogę się zadowolić tym, że to była pomyłka, ślepy przypadek, pośliźnięcie lub że może w ogóle się to nie wydarzyło. Widziałem, bardzo dobrze widziałem, że niezbyt rozumieją, że nie bardzo im w smak moje słowa, a nawet jakby ich jedno czy drugie po prostu drażniło. Widziałem, że pan Steiner chętnie by się tu i tam wtrącił, gdzie indziej zerwałby się, widziałem, że drugi starzec go powstrzymuje, i słyszałem, jak mu powiedział: – Niech mu pan da spokój, nie widzi pan, że on po prostu chce mówić? Więc niech sobie mówi – i mówiłem, możliwe, że na próżno i trochę bezładnie. Ale i tak im wyjaśniłem: nigdy nie możemy rozpocząć nowego życia, zawsze musimy tylko ciągnąć stare. Ja kroczyłem, a nie kto inny, i oświadczam, że w danym mi losie do końca byłem uczciwy. Jedyna plama, powiedziałbym, skaza, jedno, co ewentualnie można by mi zarzucić, to jest to, że teraz tu rozmawiamy, ale na to nie poradzę. Życzą sobie, żeby ta cała uczciwość i wszystkie moje poprzednie kroki straciły sens? Po co ta nagła zmiana poglądów, po co ten sprzeciw, dlaczego nie chcą zrozumieć: kiedy jest los, to nie ma wolności. – Jeśli zaś – ciągnąłem, sam coraz bardziej zaskoczony, coraz bardziej rozgrzany – jeśli zaś jest wolność, nie ma losu, to znaczy – zatrzymałem się, ale tylko na moment – to znaczy, wówczas my sami jesteśmy losem – pojąłem nagle, ale tak jasno w owej chwili, jak jeszcze nigdy dotąd. Trochę też żałowałem, że mam tylko ich, a nie mądrzejszych, że tak powiem, godniejszych przeciwników. Ale teraz byli tu oni, oni są, w tym momencie tak mi się przynajmniej wydawało, wszędzie, w każdym razie byli również wtedy, kiedy żegnaliśmy mojego ojca. Oni też postawili swoje kroki. Oni też z góry wiedzieli, oni też z góry widzieli wszystko, oni też pożegnali mojego ojca tak, jakbyśmy go już chowali, a i później poróżnili się tylko o to, czy mam jechać do Oświęcimia podmiejską kolejką, czy raczej autobusem… Tu już zerwał się nie tylko pan Steiner, ale także stary Fleischmann. Teraz też próbował powstrzymać tego drugiego, lecz już nie zdołał. – Co takiego?! – ryknął na mnie z czerwoną jak papryka twarzą, waląc się pięściami w pierś. – A może to my jesteśmy przestępcami, my, ofiary?! – Próbowałem mu wyjaśnić: to nie przestępstwo, tylko trzeba zrozumieć, skromnie, zwyczajnie, dla przyzwoitości, że tak powiem. Nie można, niech to spróbują zrozumieć, nie można mi wszystkiego odebrać, nie może tak być, abym nie był ani zwycięzcą, ani przegranym, żebym nie mógł mieć racji i żebym nie mógł się mylić, żebym nie był ani przyczyną, ani skutkiem niczego, zwyczajnie. – Niech spróbują zrozumieć – już niemal błagałem – nie mogę przełknąć tej goryczy, że jestem po prostu niewinny. – Widziałem jednak: niczego nie chcą zrozumieć, a więc wziąwszy mój worek i czapkę, wyszedłem po paru niejasnych słowach, ruchach, jakichś niedokończonych gestach i pośrodku zawieszonego w próżni zdania.