Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Najpierw miał trochę niepewną minę. W istocie, zauważył, dopiero teraz zaczynają się „naprawdę ujawniać koszmary”, i dodał, że „świat stoi na razie bezrozumnie przed pytaniem: jak, w jaki sposób mogło się to wszystko w ogóle zdarzyć”. Nic nie powiedziałem, wtedy odwrócił się do mnie i nagle zapytał: – Nie zechciałbyś, synku, zrelacjonować swoich przeżyć? – Trochę się zdziwiłem i odparłem, że właściwie nie miałbym mu nic szczególnie ciekawego do powiedzenia. Na to się lekko uśmiechnął i powiedział: – Nie mnie, światu – na co jeszcze bardziej zdziwiony zapytałem: – Ale o czym? – O piekle obozów – odparł, na co zauważyłem, że o tym to już w ogóle nic nie mógłbym powiedzieć, ponieważ nie znam piekła i nawet nie potrafiłbym go sobie wyobrazić. Ale on oznajmił, że to tylko taka przenośnia: – Czyż nie jako piekło – spytał – wyobrażamy sobie obóz koncentracyjny? – a ja mu na to, zakreślając przy tym obcasem kilka kółek w kurzu, że piekło każdy może sobie wyobrażać na swój sposób i jeśli o mnie chodzi, to potrafię sobie wyobrazić tylko obóz koncentracyjny, bo obóz trochę znam, piekła natomiast nie. – Ale, gdyby, powiedzmy, jednak? – upierał się i po kilku nowych kółkach odparłem: – To wyobrażałbym sobie, że jest to takie miejsce, gdzie nie można się nudzić, w obozie zaś – dodałem – było można, nawet w Oświęcimiu, rzecz jasna w pewnych warunkach. – Trochę milczał, a potem jeszcze zapytał, ale wyczułem, że już jakoś niemal wbrew woli: – Czym to tłumaczysz? – i po krótkim namyśle oznajmiłem: – Czasem. – Dlaczego czasem? – Bo czas pomaga. – Pomaga?… W czym? – We wszystkim – i próbowałem mu wytłumaczyć, jaka to całkiem inna sprawa przyjechać, na przykład, na jeśli nawet nie wspaniałą, to całkiem do przyjęcia, czystą, schludną stację, gdzie powolutku, w porządku chronologicznym, stopniowo zaczyna się nam wszystko klarować. Kiedy mamy za sobą jeden etap, już przychodzi następny. Kiedy się wszystkiego dowiemy, to rozumiemy też wszystko. A kiedy się człowiek wszystkiego dowiaduje, nie pozostaje bezczynny: wykonuje nowe zadanie, żyje, działa, porusza się, spełnia wszystkie nowe wymagania wszystkich nowych etapów. Gdyby natomiast nie było tej chronologii i gdyby cała wiedza runęła nam na głowę od razu tam na stacji, to może nie wytrzymałaby tego ani głowa, ani serce, próbowałem mu jakoś wyjaśnić, na co wyciągnąwszy z kieszeni poszarpaną paczkę, podsunął mi pogniecione papierosy, ale odmówiłem, potem zaciągnął się mocno dwa razy i opierając łokcie na kolanach, pochylony, nawet na mnie nie patrząc, powiedział jakimś trochę matowym, głuchym głosem: – Rozumiem. – Z drugiej strony – ciągnąłem – wadą, powiedziałbym, błędem, jest to, że trzeba wypełnić czas. Widziałem na przykład – powiedziałem mu – więźniów, którzy cztery, sześć, a nawet dwanaście lat byli już, a dokładniej, wciąż jeszcze byli, w obozie. Otóż ci ludzie musieli jakoś wypełnić te cztery, sześć czy dwanaście lat, czyli w ostatnim przypadku dwanaście razy po trzysta sześćdziesiąt pięć dni, to jest dwanaście razy trzysta sześćdziesiąt pięć razy dwadzieścia cztery godziny, dalej: dwanaście razy trzysta sześćdziesiąt pięć razy dwadzieścia cztery razy… i wszystko od nowa, co chwilę, minutę, godzinę, dzień, czyli że muszą cały ten czas jakoś wypełnić. Z drugiej natomiast strony – ciągnąłem dalej – właśnie to mogło im pomóc, bo gdyby ten cały czas, to znaczy dwanaście razy trzysta sześćdziesiąt pięć, razy dwadzieścia cztery razy sześćdziesiąt i znów razy sześćdziesiąt, zleciał im jednocześnie i za jednym zamachem na kark, to na pewno nie byliby tacy, jak są, ani jeśli idzie o głowę, ani o ciało. – A ponieważ milczał, dodałem jeszcze: – A więc tak to mniej więcej trzeba sobie wyobrażać. – A on na to tak samo jak przedtem, tylko zamiast papierosa, którego już tymczasem wyrzucił, tym razem trzymając w obu dłoniach twarz i może przez to jeszcze bardziej głuchym i jeszcze bardziej stłumionym głosem powiedział: – Nie, nie można sobie wyobrazić – i ja ze swojej strony rozumiałem go. Pomyślałem też: zatem, jak widać, dlatego zamiast „obóz” mówią „piekło”, na pewno.

Ale potem szybko się wyprostował, spojrzał na zegarek i zmieniła mu się twarz. Poinformował mnie: jest dziennikarzem i to, jak dodał, „w demokratycznym piśmie”, i wtedy dopiero zrozumiałem, kogo też z przeszłości przypomina mi takie czy inne jego słowo – wujka Viliego, z taką różnicą, powiedziałbym, nawet wiarygodnością, jaką rozpoznałbym w słowach, a zwłaszcza czynach i rozmiarach uporu rabina, gdybym na przykład porównał go z wujkiem Lajosem. Ta myśl uprzytomniła mi nagle, właściwie po raz pierwszy, prawdopodobieństwo rychłego spotkania i dlatego już tylko jednym uchem słuchałem słów dziennikarza. Pragnąłby, powiedział, aby nasze przypadkowe spotkanie stało się „szczęśliwym trafem”. Zaproponował: wymieńmy adresy, zainicjujmy „cykl artykułów”. Artykuły pisałby on, ale wyłącznie na podstawie moich słów. W ten sposób dostalibyśmy też jakieś pieniądze, które na pewno przydałyby mi się na początek „nowego życia”, aczkolwiek, dodał z zażenowanym uśmiechem, zbyt dużo „nie może zaoferować”, albowiem gazeta jest jeszcze nowa i „na razie ma niewielkie możliwości finansowe”. Ale w tej chwili, uważał, nie to jest najważniejsze, lecz „zagojenie krwawiących jeszcze ran i ukaranie winnych”. Przede wszystkim jednak „trzeba poruszyć opinię publiczną”, rozwiać „obojętność, nieczułość, wątpliwości”. Komunałami nic się tu nie zdziała, według niego trzeba ujawnić przyczyny, prawdę, nawet gdybyśmy z tego powodu musieli przejść „choćby najboleśniejszą próbę”. W moich słowach widzi „dużo oryginalności”, ducha epoki, jeśli dobrze zrozumiałem, jakieś „smutne piętno” czasów, które jest „nowym, oryginalnym kolorem w strumieniu materiałów opartych na faktach” – tak powiedział i zapytał mnie o zdanie. Zaznaczyłem, że najpierw muszę załatwić swoją sprawę, ale, jak widać, nie zrozumiał, bo powiedział: – Nie. To już nie jest tylko twoja sprawa. Jest nasza, świata – a ja odparłem: – Tak, ale teraz już pora, bym wrócił do domu – wtedy poprosił mnie „o wybaczenie”. Wstaliśmy, ale wyglądał, jakby się wahał, jakby coś jeszcze rozważał. Czy nie moglibyśmy, zapytał, zacząć artykułów od zdjęcia z momentu spotkania? Nic nie odpowiedziałem i wtedy z nikłym półuśmieszkiem zauważył, że dziennikarza „zawód zmusza niekiedy do nietaktów”, ale jeśli mi to nie w smak, to on nie chciałby mnie zmuszać. Później usiadł, otworzył na kolanie czarny notatnik i coś szybko napisał, potem wyrwał kartkę i znów wstając, podał mi ją. Jest na niej jego nazwisko i adres redakcji i żegna się ze mną „w nadziei rychłego spotkania”, powiedział, potem poczułem przyjazny uścisk ciepłej, mięsistej, trochę spoconej dłoni. Rozmowa z nim wydała mi się przyjemna i relaksująca, a on sam sympatyczny i życzliwy. Zaczekałem, aż jego sylwetka zniknie w tłumie przechodniów, i dopiero wtedy wyrzuciłem kartkę.

Po paru krokach poznałem nasz dom. Był, cały i zupełnie w porządku. W bramie powitał mnie dawny zapach, rozchwierutana winda w okratowanym szybie i wytarte do żółtości stare schody, a wyżej mogłem pozdrowić pamiętny z pewnej intymnej, specyficznej chwili łuk klatki schodowej. Doszedłszy na piętro, zadzwoniłem do naszych drzwi. Wkrótce się też otworzyły, ale tylko na tyle, na ile pozwalało wewnętrzne zabezpieczenie, łańcuch, i nawet się trochę zdziwiłem, bo nie przypominałem sobie nic takiego. Także z uchylonych drzwi spoglądała na mnie obca, żółta i koścista twarz kobiety w mniej więcej średnim wieku. Zapytała, do kogo, a ja jej powiedziałem: – Mieszkam tu. – Nie – odparła – my tu mieszkamy – i już chciała zamknąć drzwi, ale nie mogła, ponieważ wsunąłem nogę. Próbowałem jej wytłumaczyć: nieporozumienie, przecież stąd wyszedłem, więc jest całkiem pewne, że tu mieszkamy, ona zaś zapewniała mnie: to ja się mylę, bo tu z całą pewnością mieszkają oni, miło, uprzejmie i ubolewające potrząsając głową, starała się przy tym zatrzasnąć drzwi, ja zaś starałem się jej w tym przeszkodzić. Potem w pewnym momencie, kiedy spojrzałem na numer, czy jednak nie pomyliłem drzwi, i pewnie cofnąłem nogę, jej wysiłki okazały się skuteczniejsze i usłyszałem, jak w zatrzaskującym się zamku aż dwukrotnie przekręciła klucz.

39
{"b":"101323","o":1}