Литмир - Электронная Библиотека
A
A

O rany.

Zajęłam się swoim makaronem.

– I tak bym nie pojechała. Nie odpuszczę sobie wuja Freda. Poza tym gdzie miałabym zostawić Reksa? Nie mówiąc już o tym, że zbliża się Halloween. Nie chciałabym tego stracić.

Halloween to jedno z moich ulubionych świąt. Kocham rześkie powietrze, dynie i makabryczne ozdoby. Gdy byłam dzieckiem, nigdy nie zależało mi na słodyczach, które zbiera się po domach. Szalałam na punkcie przebierania. Być może kryje się w tym jakaś prawda o mojej osobowości, ale dajcie mi tylko maskę, a poczuję się szczęśliwa. Nie jedną z tych paskudnych, gumowych maszkar, zakrywających całą głowę, pod którymi człowiek oblewa się potem. Najbardziej lubię opaski na oczy, w których wygląda się jak Zorro. A do tego odpowiednio pomalowana twarz.

– Nie chodzę już oczywiście po domach i nie straszę ludzi, żeby wyciągnąć od nich słodycze – wyjaśniłam, dziobiąc kawałek kiełbasy. – Idę do moich rodziców i sama rozdaję słodkości. Przebieramy się z babcią Mazurową, żeby dzieci miały ubaw. W zeszłym roku ja byłam Zorro, a babka odgrywała Cruellę Demon. W tym roku przebierze się chyba za którąś ze Spice Girls.

– Widzę cię w przebraniu Zorro – oświadczył Komandos.

Zorro to jeden z moich ulubionych bohaterów. Zorro jest niesamowity.

Na deser wzięłam sobie tiramisCE, ponieważ to Komandos płacił i ponieważ u Rossiniego przyrządzali orgazmiczne tiramisCE. Komandos oczywiście zrezygnował z deseru, nie chcąc zatruwać organizmu cukrem. Nie pragnął bynajmniej posiadać na swoim płaskim jak deska brzuchu maleńkiej fałdki. Zgarnęłam ostatnie okruchy ciasta z kremem i sięgnęłam pod stół, by dyskretnie rozpiąć górny zatrzask dżinsów.

Nie jestem fanatyczką zgrabnej figury. Prawdę mówiąc, nie mam nawet w domu wagi. Oceniam stan swego ciała po łatwości, z jaką wciskam się w spodnie. I choć stwierdziłam to z niechęcią, dżinsy właściwie w ogóle na mnie nie wchodziły. Potrzebna mi była skuteczniejsza dieta. I program ćwiczeń fizycznych. Jutro, pomyślałam. Zacznę od jutra. Nie ma już mowy o wjeżdżaniu windą na pierwsze piętro czy pączkach na śniadanie.

Przyglądałam się Komandosowi, kiedy odwoził mnie do domu, obserwując szczegóły jego postaci w błysku reflektorów samochodowych i blasku lamp ulicznych. Nie nosił sygnetów na palcach. Na lewym nadgarstku zegarek. Szeroka nylonowa opaska na czole. Ani śladu kolczyków tym razem. Wokół oczu siatka cieniutkich zmarszczek. Skutek słońca, nie wieku. Zakładałam z dużą dozą prawdopodobieństwa, że ma od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat. Nikt nie wiedział tego dokładnie. Nikt też nie mógł powiedzieć nic konkretnego o jego przeszłości. Przemierzał bez trudu zakazane zaułki Trenton niczym swój teren łowiecki, krążąc po slumsach i dzielnicach etnicznych. Ale tego wieczoru tamten Komandos zniknął. Tego wieczoru bardziej przypominał kogoś z Wall Street.

Droga powrotna do domu upłynęła w milczeniu. Komandos skręcił na parking, a ja tymczasem rozejrzałam się szybko, szukając wzrokiem niebezpiecznych osobników. Nie dostrzegłam nikogo i otworzyłam drzwi, nim wóz zatrzymał się na dobre. Nie było sensu pozostawać w ciem-

222 ności, sam na sam z Komandosem. Kuszenie losu. Zrobiłam już z siebie idiotkę ostatnim razem, kiedy się niemal upiłam.

– Spieszno ci gdzieś? – spytał.

– Mam parę rzeczy do zrobienia. Zamierzałam wysiąść z wozu, kiedy chwycił mnie za kark.

– Uważaj na siebie – powiedział.

– T-t-tak – zająknęłam się.

– I masz nosić broń.

– Tak.

– Załadowaną.

– Okay, załadowaną. Cofnął rękę.

– Słodkich snów.

Pobiegłam do wejścia, ruszyłam schodami na górę, wpadłam do mieszkania i zadzwoniłam do Mary Lou.

– Potrzebuję pomocy na czatach – wyjaśniłam. – Czy Lenny może posiedzieć z dzieciakami?

Lenny jest mężem Mary Lou. Miły facet, ale nie ma zbyt wiele pod stropem. Jego żonie to nie przeszkadza. Bardziej ją interesuje to, co chłop ma niżej.

– Kogo obserwujemy?

– Morellego.

– Och, kochanie, więc już słyszałaś?

– Co miałam słyszeć?

– Oho! Nie słyszałaś?

– Co? Co, do diabła?

– Terry Gilman.

Ciach. Strzał prosto w serce.

– Co Terry?

– Plotka głosi, że widziano ją zeszłej nocy z Joem. Jezu, w Burg nic się nie ukryje.

– Znam tę historię. Coś jeszcze?

– To wszystko.

– Jest też zaangażowany w jakąś robotę, która ma związek ze zniknięciem wuja Freda. Nie chce mi nic powiedzieć.

– Dupek.

– Fakt. I to po tym, jak ofiarowałam mu kilka najlepszych tygodni swego życia. Tak czy siak, pracuje chyba w nocy, więc pomyślałam sobie, że sama sprawdzę, co kombinuje.

– Przyjedziesz po mnie porschem?

– Porsche uległ awarii. Miałam nadzieję, że poprowadzisz – wyjaśniłam. – Boję się, że Morelli może rozpoznać buicka.

– Nie ma problemu.

– Włóż tenisówki i coś ciemnego.

Ostatnim razem, kiedy prowadziłyśmy obserwację, Mary Lou włożyła szpilki i złote klipsy wielkości talerzy obiadowych. Nie było to wcielenie niewidzialnego obserwatora.

Briggs stał za mną.

– Chcesz szpiegować Morellego? Szkoda, że tego nie zobaczę.

– Nie pozostawia mi wyboru.

– Założę się o pięć dolców, że cię przyuważy.

– Stoi.

– Być może istnieje wiarygodne wytłumaczenie całej tej historii z Terry Gilman – oświadczyłam.

– Tak? Na przykład takie, że z niego kawał kutasa -zauważyła Mary Lou.

To właśnie między innymi lubię w Mary Lou. Zawsze jest skłonna spodziewać się po każdym tego, co najgorsze. To nietrudne w przypadku Morellego. Nigdy się specjalnie nie przejmował opinią i nigdy nie próbował naprawiać swojej reputacji łobuza. A w przeszłości całkowicie na nią zasługiwał.

Siedziałyśmy w minivanie Mary Lou. Pachniał gumi-siami, lizakami winogronowymi i cheeseburgerami. A kiedy się odwracałam, żeby spojrzeć przez tylną szybę, mój wzrok napotykał dwa foteliki dziecięce. Ich widok sprawiał, że miałam ochotę wycofać się z całej tej draki.

Tkwiłyśmy jak kołki przed domem Morellego, wpatrując się w okna frontowe, lecz niczego nie mogłyśmy dojrzeć. Światło się paliło, ale zasłony były zaciągnięte. Jego pikap stał przy krawężniku, więc Morelli był pewnie w domu, choć nie dałabym sobie uciąć ręki. Mieszkał w szeregowcu, co utrudniało obserwację, bo nie mogjyśmy obejść budynku i podkraść się od tyłu.

– Tak nic nie zobaczymy – oświadczyłam. – Zaparkujmy w przecznicy i wysiądźmy.

Mary Lou poszła za moimi wskazówkami i ubrała się na czarno. Czarna skórzana kurtka z frędzlami przy rękawach, tego samego koloru obcisłe spodnie, też ze skóry. Jeśli chodzi o buty, wybrała kompromis między tenisówkami i jej ulubionymi szpilkami. Włożyła czarne kowbojki.

Dom Morellego stał w połowie drogi do następnej przecznicy, podwórze na tyłach wychodziło na wąską alejkę. Granice podwórza z obu stron wyznaczał zaniedbany żywopłot. Morelli nie odkrył jeszcze rozkoszy ogrodnictwa.

Niebo było zasnute chmurami. Ani śladu księżyca. Mroku w alejce nie rozpraszał blask latarń. Idealna sytuacja. Im ciemniej, tym lepiej. Miałam na sobie szelki z miotaczem pieprzu, latarką, rewolwerem Smith and Wesson kaliber 0.38, paralizatorem elektrycznym i komórką. Cały czas sprawdzałam, czy nie siedzi nam na ogonie Ramirez, ale nikogo nie dostrzegłam. Nie powiem, by fakt ten dodał mi otuchy, bo dostrzeganie Ramireza nie było moją mocną stroną.

Dotarłyśmy alejką pod dom Morellego. W kuchni paliło się światło. Rolety przy oknie i tylnych drzwiach były akurat podniesione. Za szybą mignęła sylwetka Morellego, a wtedy cofnęłyśmy się szybko do cienia. Po chwili znów się pojawił w polu widzenia i zaczął coś robić przy blacie szafki. Pewnie szykował sobie jedzenie.

Usłyszałyśmy, jak w kuchni dzwoni telefon. Morelli odebrał i zaczął chodzić ze słuchawką w ręku.

– Nie jest chyba zadowolony z tego, co słyszy – zauważyła Mary Lou. – Nawet się nie uśmiechnie.

Morelli odłożył słuchawkę i zjadł kanapkę, wciąż stojąc przy szafce. Popił colą. Uznałam to za dobry znak. Gdyby miał spędzić noc w domu, wybrałby pewnie piwo. Zgasił światło i wyszedł z kuchni.

44
{"b":"101303","o":1}