Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie martwiło cię, że możesz prowadzić trefny wóz?

– Komandos nie dałby mi trefnego wozu.

– Komandos dałby trefny wóz własnej matce – odparł Morelli. – Jak myślisz, skąd on bierze te wszystkie samochody, które potem rozdaje? Wyciąga je z cylindra?

– Jestem pewna, że da się to jakoś wytłumaczyć.

– Na przykład?

– Na przykład nie wiem. Poza tym w tej chwili interesują mnie bardziej inne rzeczy. Jak choćby to, dlaczego mój wóz eksplodował.

– Dobre pytanie. Nie sądzę, by spowodowała to ta śmieciarka, która otarła ci karoserię. Gdybyś była zwyczajną obywatelką, miałbym kłopoty z wyjaśnieniem tego faktu. Ale ponieważ ty to ty… myślę, że ktoś podłożył bombę.

– Dlaczego trwało to tak długo? Dlaczego nie eksplodowała, kiedy uruchomiłam silnik?

– Spytałem Murphy'ego. To ekspert od materiałów wybuchowych. Sądzi, że mogła mieć zapalnik czasowy, więc eksplodowałaby na ulicy, a nie na parkingu.

– To może podłożył ją ktoś z firmy śmieciarskiej, ktoś, kto nie chciał, by wybuchła w pobliżu biura?

– Szukaliśmy Stempera, ale nigdzie go nie ma.

– Sprawdziłeś jego wóz?

– Wciąż tu stoi.

– Żartujesz sobie ze mnie? Facet zniknął? Tak po prostu?

Morelli wzruszył ramionami.

– To jeszcze niczego nie dowodzi. Mógł pójść na drinka z przyjacielem. Albo miał dość czekania, aż uprzątną parking, i wrócił do domu.

– Ale zamierzacie go odnaleźć?

– Zgadza się.

– I nie dotarł jeszcze do domu?

– Jeszcze nie.

– Mam pewną teorię. Morelli uśmiechnął się.

– Uwielbiam to.

– Myślę, że Lipinski podkradał forsę. Może Martha Deeter też w tym brała udział, a może to odkryła albo po prostu mu przeszkadzała. Tak czy owak, Lipinski zgarniał chyba coś dla siebie.

Pokazałam Morellemu czeki i opowiedziałam o banku.

– I uważasz, że ten drugi facet, John Curly, też zgarniał forsę?

– Są podobieństwa.

– A Fred zniknął, bo robił za dużo hałasu?

– Nawet więcej.

Opowiedziałam mu o ulotce reklamowej z Megapo-tworem w worku, o Laurze Lipinski, w końcu o Fredzie i liściach.

– Nie podoba mi się ten obrazek – oświadczył Morelli. – Wolałbym wiedzieć o tym wszystkim wcześniej.

– Dopiero teraz poskładałam wszystko do kupy.

– I zdążyłaś przede mną. Byłem naprawdę głupi. Opowiedz mi o tym lipnym bukmacherze.

– Mokrym.

– Tak. Jak go zwał, tak go zwał. Uniosłam zdziwiona brwi.

– Myślałam, że pracujecie razem.

– Jak on wygląda?

– Jak hydrant z brwiami. Mniej więcej mojego wzrostu. Brązowe włosy. Długie. Łysieje na czole. Wygląda jak facet z ulicy. Porusza się i gada jak gliniarz. Lubi piwo. Coronę.

– Znam go, choć trudno powiedzieć, żebym z nim pracował. On działa w pojedynkę.

– Przypuszczam, że nie chcesz podzielić się ze mną tym, co wiesz?

– Nie mogę. Błędna odpowiedź.

– No dobra, powiem wprost – odparłam. – Jakiś federalny łazi za mną od wielu dni, koczuje na moim progu, włamuje się do mojego mieszkania, a ty uważasz, że to w porządku?

– Nie, wcale tak nie uważam. Myślę, że powinno mu się za to dokopać. Nie wiedziałem, że to robi, i możesz być pewna, że zamierzam położyć temu kres. Tyle że nie mogę ci powiedzieć, o co w tej chwili chodzi. Ale mogę powiedzieć ci coś innego - żebyś się wycofała. Odtąd my zajmujemy się tą sprawą. Najwyraźniej zmierzamy w tym samym kierunku.

– Dlaczego to ja mam się wycofać?

– Ponieważ to ciebie chcą wysadzić w powietrze. Widziałaś, żeby mój samochód eksplodował?

– Dzień się jeszcze nie skończył. Odezwał się pager Morellego. Joe spojrzał na wyświetlacz i westchnął.

– Na mnie czas. Podwieźć cię do domu?

– Dzięki, ale muszę jeszcze zostać. Nie jestem pewna, co Komandos zechce zrobić z porschem.

– Niedługo będziemy musieli o nim pomówić – zauważył Morelli.

O rany. Umieram z niecierpliwości.

Morelli obszedł podnośnik i wsiadł do zakurzonego forda śliwkowego koloru. To był bez wątpienia wóz firmowy. Joe uruchomił go i wyjechał z placu.

Skupiłam uwagę na operatorze podnośnika. Manewrował ramieniem dźwigu nad ciężarówką. Zamocowano linę i śmieciarka powędrowała wolno do góry, odsłaniając resztki porsche.

Zauważyłam coś czarnego za podnośnikiem. Mercedes Komandosa.

– W samą porę – powiedziałam, kiedy się zbliżył. Spojrzał na wbity w asfalt, płaski i popalony kawałek metalu.

– To porsche – wyjaśniłam. – Eksplodował, a wtedy śmieciarka przewróciła się na bok i przygniotła go.

– Najbardziej podoba mi się fragment dotyczący śmieciarki.

– Bałam się, że będziesz wściekły.

– O samochody nietrudno, dziecinko. Gorzej z ludźmi. Nic ci się nie stało?

– Nie, miałam szczęście. Chciałam tylko zobaczyć, co zrobisz z porschem.

– Niewiele da się zrobić z tym poległym żołnierzem -odparł. – Chyba go tu zostawimy.

– To był świetny wóz.

Komandos obrzucił wrak ostatnim spojrzeniem.

– Bardziej przydałby ci się transporter opancerzony -orzekł, prowadząc mnie do mercedesa.

Paliły się już uliczne latarnie, kiedy minęliśmy Broad. Mrok się pogłębiał. Komandos pojechał wzdłuż Roebling i zatrzymał się przed Rossinim.

– Muszę się tu spotkać za kilka minut z pewnym facetem. Wejdź ze mną i zamów sobie drinka. Jak skończę, możemy zjeść wczesną kolację. Nie będę długo zajęty.

– Branża łowcy nagród?

– Nieruchomości – skorygował Komandos. – Spotykam się z moim prawnikiem. Ma dla mnie dokumenty do podpisania.

– Kupujesz dom? Otworzył mi drzwi.

– Biurowiec w Bostonie.

Rossini to znakomita restauracja w Burg. Sympatyczna mieszanka – elegancka przytulność, lniane obrusy, serwetki i jedzenie najwyższej klasy. W głębi sali, przy niewielkim dębowym barze, stało kilku mężczyzn w garniturach. Parę stolików było już zajętych. Wiedziałam, że za pół godziny zrobi się tu tłoczno.

Komandos zaprowadził mnie do baru i przedstawił swojemu prawnikowi.

– Stephanie Plum – powtórzył adwokat. – Wyglądasz znajomo.

– Nie zamierzałam spalić domu pogrzebowego – zastrzegłam się. – To był wypadek. Pokręcił głową.

– Nie, to nie to. – Nagle się uśmiechnął. – Mam. Byłaś zamężna z Dickiem Orrem. Pracował u nas krótko.

– Wszystko, co robił Dick, trwało krótko – zauważyłam. Zwłaszcza nasze małżeństwo. Świnia.

Dwadzieścia minut później Komandos skończył załatwiać interesy, a jego prawnik dopił drinka i wyszedł, ruszyliśmy więc do stolika. Komandos był tego dnia czarny. Czarny T-shirt, czarne spodnie, czarne buty i czarna żeglarska kurtka. Nie zdjął jej i wszyscy obecni wiedzieli dlaczego. Komandos nie należał do ludzi, którzy zostawiają broń w schowku obok kierownicy.

Złożyliśmy zamówienie i mój mentor odchylił się na swoim krześle.

– Nigdy nie mówisz o swoim małżeństwie.

– Ty nie mówisz o niczym. Uśmiechnął się.

– Dyskrecja.

– Byłeś kiedykolwiek żonaty?

– Dawno temu.

Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi.

– Dzieci?

Przyglądał mi się całą minutę, nim odparł:

– Mam córkę. Dziewięć lat. Mieszka z matką na Florydzie.

– Widujesz ją?

– Kiedy jestem w tamtych stronach.

Kim był ten człowiek? Posiadał na własność biurowce w Bostonie. I był ojcem dziewięcioletniej dziewczynki. Z trudem dopasowałam tę wiedzę do mojego obrazu Komandosa – handlarza bronią – łowcy nagród.

– Opowiedz mi o bombie – zmienił temat. – Odnoszę wrażenie, że mam braki w informacjach na temat twojego życia.

Przedstawiłam mu swoją teorię.

Wciąż siedział w swobodnej pozie, ale jego usta zacisnęły się groźnie.

– Bomby to nic dobrego, dziecinko. Są naprawdę paskudne. Mogą zatruć życie.

– Masz jakieś propozycje?

– Owszem. Zastanawiałaś się kiedyś nad wakacjami? Zmarszczyłam nos.

– Nie stać mnie na wakacje.

– Dam ci zaliczkę za usługi. Poczułam rumieniec na twarzy.

– Co się tyczy tych usług… Zniżył głos:

– Nie płacę za usługi, które masz na myśli.

43
{"b":"101303","o":1}